pickyperkypenguin: (Default)
pickyperkypenguin ([personal profile] pickyperkypenguin) wrote2019-02-21 09:47 pm
Entry tags:

Stan książek (ciąg dalszy) oraz seriali na luty

Nawet nie chcę myśleć o tym ile przeczytałam w lutym, a przede wszystkim czego – niestety, nie tego, co powinnam była (hint: literatura naukowa kurzyła się w cichym smutku). Na ten moment kolejne dwie pozycje: On a Lee Shore Elin Gregory i The Gentleman's Guide to Vice and Virtue Mackenzi Lee. Znów historyczne romanse gejowskie, pierwszy piracki, drugi dandysowaty, ale piraci mignęli w tle. Pierwszy oceniłabym chyba wyżej niż drugi, bo była to bardziej kompleksowa opowieść z większą ilością bohaterów, w których losy można było emocjonalnie zajrzeć –natomiast drugi czytało mi się trochę jak amerykański serial, w którym wydarzenia rysuje się odpowiednio grubą kreską, co by czytelnik/widz na pewno zrozumiał. Nie daj boże jeszcze się będzie musiał domyślać.

A On a Lee Shore było uroczym romansem pirackim, który, wyobrażam sobie, był taki, jak ja chciałabym, aby serial Black Sails był. Choć podobno i Black Sails mają wątek queerowy, ale na moje oko po pierwszych dwóch odcinkach (dawno temu, w zeszłym roku gdzieś) było tam za dużo dark-gritty-plot i trochę mało mnie wciągnęło, nie chciało mi się czekać na to tak długo. Mimo że James Flint taki pięky i Percy z Merlina (przepraszam, Tom Hopper, ale on już na zawsze zostanie dla mnie Percivalem, nawet teraz, gdy grał w The Umbrella Academy) byli tam, i w ogóle zapowiadało się fajnie. W każdym razie, a good read.

O, zapomniałabym, zbingewatchowałam dwa seriale, wspomniane The Umbrella Academy i Derry Girls. Ten ostatni dziś, pierwszy sezon w całości (czy jest drugi?).

Co do TUA to prawdę powiedziawszy mam bardzo mieszane uczucia. Postać Klausa, którą kocha cały Tumblr, jest bardzo napisana w manierę manic pixie dream gay i raczej robi mi to chyba dokładnie odwrotnie niż w założeniu powinno. Mimo że magnificent queer (plus tysiąc za gender-benderowy ubiór i makijaż jako stałe wyposażenie, silna energia disaster bi [gay??? no idea, a może po prostu nie pamiętam]), to jednak był tak nieznośny (przepraszam, ale postacie takie jak on doprowadzają mnie do szału, bo niestety ludzie tego typu irl też często doprowadzają mnie do szału), że nie bardzo dało się wczuwać. Niby plus za PTSD i akuratny, z tego co słyszałam, obraz uzależnienia, ale z drugiej – on jest jak taka kolekcja motywów, które nawet do siebie pasują, ale niewiele mi robią.

To samo z całą resztą, tbh. Wszyscy byli tam jacyś tacy papierowi, rodzeństwo Hargreevesów – czy Luther, czy Alisson, czy cholerny Diego, czy nawet nieszczęsna Vanya (przepraszam, ale jak każdemu CEE Wania kojarzy mi się ze zdrobnieniem od imienia męskiego, wujek Wania i wujek Stiopa) z jednej strony rozpaczliwie próbowali dać się lubić, z drugiej w żadnym momencie nie byłam w stanie się dać porwać, bo co rusz wyskakiwały jakieś głupoty.

Moim zdaniem jak już się scenarzyści/reżyser nastawiali na portret psychologiczny, to mogli dać trochę większe pole do popisu Vanyi i jej umiejętności ocenienia czy facet, który po drugiej randce wkrada jej się do domu (nawet „tylko po to, aby zostawić kwiaty”) jest rzeczywiście godny zaufania. Serio, no zabrakło im w takich momentach, gdzie aż się prosi o komentarz:„tak dobrze żarło i zdechło”.

Na przykład:

Cały ten szoł z cofaniem czasu, kiedy wszyscy dostali emotional resolution. Nie wiem, być może konsekwencja adaptacji fabuły komiksu? Nie mam pojęcia, nie czytałam, ale wypadło absolutnie płasko, w sensie jakby ktoś wręczył cukierka a potem powiedział „A wiesz, jednak nie, oddaj”.

Wątek wiejący, ziejący i powiewający incestem. No niestety, tak odbierałam ten romans między Lutherem a Alisson. Jakby, rozumiem że może i nie biologiczni, ale jednak, hm, zupełnie nie było to sproblematyzowane  poza jedynym momentem acknowledgement, kiedy Vanya powiedziała Alisson, że się domyślała, że coś było na rzeczy.

Fabuła sypała się w szwach, postaci były zwykle nieznośne, choć miały swoje momenty (np Diego zrobił się minimalnie bardziej znośny pod sam koniec, najbardziej mi się chyba podobała jego relacja z Klausem), a czasami miałam wrażenie, że scenarzyści próbowali by te momenty się pojawiły, ale ni cholery nie dawało się jednak nikigo kupić. Np. Hazel i jego urocza kelnerka. No, kompletnie mnie nie ruszył, tak samo Cha-Cha, która wkurzała mnie niemożebnie, choć przecież jako heroska (wiem, że się mówi heroina, watch me ignore it) filmu akcji zachwyciłaby mnie do spodu. Znów, odnoszę wrażenie, że to wszystko po prostu nie trzymało się kupy. Nie było bezszwowe. Nie byłam w stanie ani na chwilę zapomnieć, że są to napisane postacie.

Zupełnie inaczej u Derry Girls. Ach Lisa McGee! Nie znałam cię wcześniej, kobito, ale ci się ten serial udał. Urocza komediowa sprawa na tle całkiem poważnych wydarzeń historycznych, a jednak zwykłe życie tak bardzo wychodziło na pierwszy plan. Co absolutnie zachwycające, tym bardziej, że nikt tam nie był politycznie zaangażowany. Rodzina Erin i cała reszta miasteczka (London)Derry musiała po prostu radzić sobie z rzeczywistością czasów, w jakie ich wrzucono, i dało się to absolutnie przedstawić komediowo.

Jedyna postać, która doprowadzała mnie do szału, to ojciec matki Erin, którego prawdopodobnie na miejscu Gerry'ego już dawno zadusiłabym na miejscu. Mikroagresje jakie prezentował, a które były czynione punktem komediowym, były jak wyjęte z żartów o złych teściowych. Miałam ochotę zagryzać zęby i drzeć się, że mężczyźni są koszmarni i bezużyteczni. Ale potem na ekranie pojawiali się Gerry albo James i już wszystko było w porządku, uroczy chłopcy.

O, to było wspaniałe - takie mnóstwo kobiet! Dawno nie widziałam, żeby tak wiele było głównych postaci kobiecych, a wszystkie super. Siostra Michael absolutnie skradła mi serce i rechotałam za każdym razem, jak pojawiała się na ekranie. Podobnie ciotka Sarah, cudowne stworzenie, podegrane pod nutę, mam wrażenie, Rose z Co ludzie powiedzą?, ale z poetyckim/nieżyciowym twistem (plus te karty tarota! ach, ja chyba naprawdę jestem spaczona).

W ogóle, różnorodność charakterów tych kobiet była wspaniała, np. Orla? Zestawiona z Erin i tym jak się traktuje ją i jej matkę? Cudne. I świetne, że przedstawione to było jako sympatia i lekkie politowanie, ale generalne zrozumienie dla nich, niż wściekłość „tych racjonalnych” na „te nieracjonalne”. Brak nastawiania kobiet przeciwko sobie, zamiast tego normalne relacje rodzicielsko-dziecięce i międzynastolatkowe - o, jakie to były super nastolatki! Dziecinne, popisujące się, naiwne - tak bardzo brakowało mi tych cech pokazywanych na ekranie z takim wdziękiem. 

Tak, Derry Girls zdecydowanie spełniło swoje zadanie, jakim było bycie miłą komedią - choć tak jak się zastanawiałam, to gdyby tylko choć na chwilę przestać się śmiać i spojrzeć z poważnej perspektywy na to, co oni tam wyprawiają, to jest to fantastyczny punkt wyjściowy do koszmarnie angsty fanfików.

Ciekawa jestem czy za parę dni też będę miała o tym takie dobre zdanie (pewnie bardziej koherentne, ale kto by o to dbał), ale jak na razie naprawdę mi się podobało. Wątek queerowy, który tam się pojawił, też rozegrany był bardzo niesztampowo i kudos mu za to, pięć dych w propsie idzie dla wszystkich odpowiedzialnych. 

Post a comment in response:

This account has disabled anonymous posting.
If you don't have an account you can create one now.
HTML doesn't work in the subject.
More info about formatting