pickyperkypenguin: (Default)
[personal profile] pickyperkypenguin
Zadaję sobie to pytanie odkąd nabyłam ostatnio w relatywnie okazyjnych cenach (jak na prawdziwe kamienie półszlachetne; facet który prowadzi sklep deklaruje, że jest z wykształcenia geologiem, pozwoliłam sobie więc zaufać jego opinii minimalnie bardziej niż dowolnemu allegrowiczowi/ebayowcowi, zwłaszcza że dostarcza pomoce dydaktyczne dla szkół) trzy kamienie – bawole oko, jaspis i tygrysie oko. Wszystkie w kolorach ziemi, choć może bardziej takiej spod znaku Dakar niż Paryż, że tak ujmę tę paletę.

Każde z nich podoba mi się niezmiernie, ale chyba najbardziej zakochana jestem w bawolim oku - oszlifowanym na kształt łzy gładkim kaboszonie z przewierconym tunelikiem w poprzek, zamiast dziurką u góry – więc rzemień, z którym przyszedł w komplecie, przechodzi przez sam kamień, tak, że wydaje się niemal jakby ten wisiał w powietrzu, niezaczepiony o nic. Bawole oko mieni się dyskretnie ciemnymi kolorami – krwawą czerwienią, bardziej żylną niż tętniczą, czernią (czyżby to nitki turmalinu?), brązem i złotem. Jest jak łza dawnego bóstwa, które spacerowało po lasach, preriach i górach, nie niepokojone przez wiele lat – aż zobaczyło krzywdy, które wyrządzono jego ludowi. Wtedy uroniło łzę, która spłynęła w dół, do wnętrza ziemi, choć nigdy w nią nie wsiąkła, i odeszło. Tak się czuję, gdy patrzę na ten kamień, obracam go w palcach i czuję jego gładki ciężar, ciepło pochodzące od mojego rozgrzanego ciała – wisi mi w okolicach mostka, nisko – choć mam wrażenie, jakby emanował nim sam z siebie. Czuję się z nim stabilniejsza, uspokojona. Jakbym nabierała pewności, że rzeczywiście mogę tyle, ile mogę.

Drugi kamień to czerwony jaspis, uformowany w kształcie zęba smoka – kieł, zawieszony w bardzo ładnej oprawie. Jakby boski kowal wykuł kratę do kominka dla boskiego smoka, który czasem bawi się, przychodząc do małego synka cesarza, przyszłego Syna Niebios, udając ognistego psa, zwijąjąc się w kłębek w głębi paleniska, jak wierny ogar w stopach łóżka swego pana. To wyraz przyjaźni i czułości, jakim darzy małego księcia. To potężne stworzenie, Pan Ognia i Niebios, większe niż życie – a jednak ulega życzeniom dziecka i czuwa nad jego strachem, by ten nie stał się zbyt wielki.
Kiedy noszę ten kamień na szyi, wydaje się, jakbym miała mieć szczęście – albo unieść całą wiedzę cesarskich urzędników. Jest ich w końcu tak wielu, że poradzą sobie z każdą jej ilością.

Tygrysie oko, to kamień, który miał mi służyć jako wahadełko. Niestety, parę sekund po tym jak wypakowałam go z pudełeczka i podniosłam, upadł mi na podłogę – i ułamał mu się czubek. Odkruszył, odprysnął – trudno to nazwać, ale zostawił po sobie ostre, poszarpane krawędzie i brak możliwości przyklejenia tego na nowo. Podobno dałoby się wyszlifować w tych sześciu płaszczyznach od nowa albo dorobić czubek z żywicy (i oszlifować na kształt), ale podobno koszt robocizny wyniósłby drugie tyle co samo wahadełko, więc w tonie głosu sprzedawcy, który słyszałam, gdy zadzwoniłam by zapytać o radę, usłyszałam wyraźne „kurczę, chyba się pani nie opłaca”. Szkoda, szkoda, bardzo mi szkoda. Podobno miało być bardzo praktyczne i przynosić stabilizację – ale teraz trochę boję się z nim cokolwiek robić, bo może a nuż, kierując się regułami magii sympatycznej (praktycznymi w takich sprawach) przestanie działać (to mniej kiepska wersja) albo nawet zacznie oddziaływać odwrotnie? (Co bardziej niepokojące i zdecydowanie niepożądane, biorąc pod uwagę z jaką intencją je kupowałam). Żal więc, że to, co miało przynosić uziemienie, samo zostało nieelegancko uziemione. Jeżeli ktoś ma jakiś pomysł jak je naprawić bez szkody dla spirytualnych aspektów, moje uszy są otwarte. Nie bardzo dlatego chcę tej wersji z żywicą, choć byłaby elegantsza – w końcu to teoretycznie działa jak różdżka, koncentruje moc w czubku, kto więc wie jak działałaby ta magiczna elektryczność i jej siła? Czy wystarczałaby do „zamknięcia obwodu baterii”?

Kiedy mówię o tym wszystkim, zawsze w głowie symultanicznie włącza mi się (jak w każdej sprawie ezoterycznego pokroju) drugie moje podejście do sprawy. W tym konkretnym przypadku polega ono na odtwarzaniu się w kółko w mojej głowie pratchettowskiej przyśpiewki „Laska maga ma na czubku gałkę, gdy mag ją ściska to moc z niej tryska...” (przy słowie różdżka, w różdżki zresztą nie bardzo wierzę, chyba że pojmiemy je jako przyrząd wskazujący) oraz na prostej recepcie, która obrazuje się w odpowiedzi na pytanie „Jakie kamienie (pół)szlachetne są najlepsze do odczyniania uroków/magicznych rytuałów”, na które osoba pytająca otrzymała odpowiedź z grubsza zasadzającą się na stwierdzeniu, że jak weźmiesz taki kwarc i piźniesz nim w stronę tego, co cię zauroczył... To na pewno mu przejdzie i tobie też. Wszystko co ma przejść, przejdzie, czasem może nawet permanentnie. I powiem szczerze, że chyba to ostatnie właśnie najbardziej do mnie trafia, kiedy próbuję sobie odpowiedzieć, dlaczego litoterapia działa (w ograniczonym zakresie, oczywiście). Cóż, duży kamień dużo pamięta. Wielka w nim pamięć, to i wielka moc, wielka wola. Dodać wielka siła, równa się fantastycznie podbite oko – i wtedy już nikt nie ma pretensji, a i rachunki można wyrównać jak człowiek.
This account has disabled anonymous posting.
If you don't have an account you can create one now.
HTML doesn't work in the subject.
More info about formatting