pickyperkypenguin (
pickyperkypenguin) wrote2019-03-17 01:26 pm
![[personal profile]](https://www.dreamwidth.org/img/silk/identity/user.png)
Entry tags:
Wyższość materii drzewnej uciskanej przez osoby fizyczne nad rozdzielaniem forsownym materii tkanej
Wczoraj byłam na spóźnionej parapetówie, na której wśród zaproszonych gości był między innymi kolega szkolący się na medyka, to jest tuż przed Lekarskim Egzaminem Końcowym. Oczywiście, jak to z obecnością medycyny wśród ludzi bywa, rozmowa w końcu zeszła na tory zdrowotne i towarzystwo zaangażowało się w omawianie wszelkich chorób i doświadczeń z medycyną prywatną oraz państwową. Oczywiście, opowieści o chorobach kierowano do wszystkich, ale do niego bardziej personalnie. Zastanawiałam się czy już go zaczyna trafiać szlag, że każdy napotkany człowiek – i to w czasie teoretycznie relaksu! – opowiada mu długo i kwieciście o wszystkich swoich bolączkach. Kolega przejawiał niespotykaną wręcz (w moich doświadczeniach) cierpliwość człowieka, któremu zupełnie nie przeszkadza fakt, że w wolnym czasie też zmuszony jest żyć pracą.Czynił to na tyle udatnie, że aż zaczęłam cisnąć z niego bekę, gdy przybierał swoją bardzo specyficzną minę pod tytułem „A teraz mamy podejście do pacjenta”, co – jak się dziś zorientowałam dziś – jest kalką tudzież zapożyczeniem z Ewy Białołęckiej i jej fenomenalnej Wiedźmy.com.pl, książki, która zestarzała się z gracją lwicy (książka, nie pisarka; podejrzewam, że pisarka jeszcze się nie zestarzała), choć treści dotyczące Internetu w niej zawarte zupełnie nie. W każdym razie kolega przyszły-lekarz niezmiernie z jakiegoś powodu przypominał mojej podświadomości bohatera Wiedźmy..., choć różnił się od niego wszystkim, począwszy od wyglądu a skończywszy na skłonnościach do alkoholizmu.
Cisnąć bekę, powiedziałam, choć prawdę powiedziawszy to podejrzewam, że tak się nie mówi. Czy też, młodzież-młodzież tak nie mówi. Ja też jestem młodzieżą, ale taką, w której żywy słownik w życiu nie weszło pojęcie dzban, o którym pisze Marcin Wicha w czasopiśmie o malowniczym tytule Pismo. Dziwne to może, ale podejrzenie przeżytkowości ciśnięcia beki spłynęło na mnie właśnie po lekturze tego tekstu, a także nieustannym użyciu przez mojego ojca frazy „drzeć łacha”. To dopiero skamielina (obawiam się, że w tym przypadku oba, ojciec oraz wyrażenie). Język idzie naprawdę do przodu i kogo może dziś wzruszyć wyższość materii drzewnej uciskanej przez osoby fizyczne nad rozdzielaniem forsownym materii tkanej o zaawansowanym wieku przedmiotu. Na pewno nie mnie. Mam szczerą nadzieję językowo utrzymać się na powierzchni jeszcze przez jakiś ładny kawałek czasu, choć coraz bardziej kuszącą wydaje się raczej taka opcja: mieć wyrobiony własny styl (trochę mam, gadania przynajmniej), ale w poszerzonym zakresie. Bardzo poszerzonym. Na przykład o cały jeden język. Gdybym po angielsku gadała tak swobodnie jak po polsku (prostsze czasem niż oddychanie, czasem zaś trudniejsze od wspięcia się na dajmy takie Rysy, bo bądźmy realistami gdy mówimy o mojej kondycji fizycznej oraz zdrowiu – nie muszę deklarować niemożności wspięcia się na Everest, gdy przewyższają mnie także nasze swojskie Rysy), to moje życie pisarskie wyglądałoby pewnie dużo inaczej. A może nie? A może to tylko kwestia upartości?
Jak dotąd w tym miesiącu napisałam tę paskową miniaturkę, o której wspominałam w poprzednim wpisie, a która zaczęła zataczać zaskakująco szerokie kręgi po Tumblrze jak na kawałek takiej prozy. Może dlatego, że jest śmieszna? I krótka. I z filmikiem. Ogólnie to delight. Najbardziej oczywiście ucieszyłam się z komentarzy w tagach, mówiących o tym, że jest hilarious, i że a wild journey, co jest memem samym w sobie. No kurczę, ja uwielbiam stroszyć piórka i prężyć się przed zachwyconą publicznością, taka jest prawda. To mnie łączy z Hanzo, jak wiele innych rzeczy. Ach, Hanzo i McCree, cóż to za wspaniałe postaci. Mam nadzieję, że nie przejdą mi tak prędko, bo ich uwielbiam. Ale jeśli chodzi o pisanie – serio, teraz jak o tym myślę, to chyba na prawdę jest nie tyle kwestia konsekwencji, co właśnie uporu. Konsekwencję to można realizować przy uprawianiu odkurzania lub zmywania naczyń – generalnie czynności, w których wykonanie nie muszę zanadto wkładać serca. Jeśli o pisanie chodzi zaś... Tu już bym polemizowała. Z jednej strony mówi się tyle, że przecież to właśnie to, nie żadna wena są potrzebne i poniekąd ja się z tym zgadzam, natomiast nie sposób mi wyobrazić sobie pisania „ot tak” rzeczy naukowych, które wymagają bardzo konkretnego przygotowania (do którego można użyć, jak najbardziej, konsekwencji). Pisanie takie samo w sobie wymaga natomiast włożenia pewnych emocji w tę konsekwencję, stworzenia uporu. Motywowanego /czymkolwiek/ właśnie, a nie wyłącznie samodyscypliną i siłą nawyku tudzież realizowania zadania w celu konieczności przeżycia.
Kurczę, chyba muszę odkryć jakie sfery tworzą we mnie upór.
A że takie są, jestem pewna.
(Dowodem wiele sytuacji, które sobie przypominam, a które wywołały we mnie zajęcie postawy lub wyrażenie sprzeciwu, podczas gdy moja normalna moralność doradza raczej rozwiązania rodem z rad Arona Burra z „Hamiltona”, czyli talk less, smile more / don't let them know what you're against or what you're for, czyli oportunizm i pewną giętkość owego moralnego kręgosłupa. Ale pewne kwestie we mnie, jak się okazuje ku memu zdziwieniu raz na jakiś czas, negocjacji we mnie nie podlegają. Przedziwne, lecz sprawdzone empirycznie.)
Cisnąć bekę, powiedziałam, choć prawdę powiedziawszy to podejrzewam, że tak się nie mówi. Czy też, młodzież-młodzież tak nie mówi. Ja też jestem młodzieżą, ale taką, w której żywy słownik w życiu nie weszło pojęcie dzban, o którym pisze Marcin Wicha w czasopiśmie o malowniczym tytule Pismo. Dziwne to może, ale podejrzenie przeżytkowości ciśnięcia beki spłynęło na mnie właśnie po lekturze tego tekstu, a także nieustannym użyciu przez mojego ojca frazy „drzeć łacha”. To dopiero skamielina (obawiam się, że w tym przypadku oba, ojciec oraz wyrażenie). Język idzie naprawdę do przodu i kogo może dziś wzruszyć wyższość materii drzewnej uciskanej przez osoby fizyczne nad rozdzielaniem forsownym materii tkanej o zaawansowanym wieku przedmiotu. Na pewno nie mnie. Mam szczerą nadzieję językowo utrzymać się na powierzchni jeszcze przez jakiś ładny kawałek czasu, choć coraz bardziej kuszącą wydaje się raczej taka opcja: mieć wyrobiony własny styl (trochę mam, gadania przynajmniej), ale w poszerzonym zakresie. Bardzo poszerzonym. Na przykład o cały jeden język. Gdybym po angielsku gadała tak swobodnie jak po polsku (prostsze czasem niż oddychanie, czasem zaś trudniejsze od wspięcia się na dajmy takie Rysy, bo bądźmy realistami gdy mówimy o mojej kondycji fizycznej oraz zdrowiu – nie muszę deklarować niemożności wspięcia się na Everest, gdy przewyższają mnie także nasze swojskie Rysy), to moje życie pisarskie wyglądałoby pewnie dużo inaczej. A może nie? A może to tylko kwestia upartości?
Jak dotąd w tym miesiącu napisałam tę paskową miniaturkę, o której wspominałam w poprzednim wpisie, a która zaczęła zataczać zaskakująco szerokie kręgi po Tumblrze jak na kawałek takiej prozy. Może dlatego, że jest śmieszna? I krótka. I z filmikiem. Ogólnie to delight. Najbardziej oczywiście ucieszyłam się z komentarzy w tagach, mówiących o tym, że jest hilarious, i że a wild journey, co jest memem samym w sobie. No kurczę, ja uwielbiam stroszyć piórka i prężyć się przed zachwyconą publicznością, taka jest prawda. To mnie łączy z Hanzo, jak wiele innych rzeczy. Ach, Hanzo i McCree, cóż to za wspaniałe postaci. Mam nadzieję, że nie przejdą mi tak prędko, bo ich uwielbiam. Ale jeśli chodzi o pisanie – serio, teraz jak o tym myślę, to chyba na prawdę jest nie tyle kwestia konsekwencji, co właśnie uporu. Konsekwencję to można realizować przy uprawianiu odkurzania lub zmywania naczyń – generalnie czynności, w których wykonanie nie muszę zanadto wkładać serca. Jeśli o pisanie chodzi zaś... Tu już bym polemizowała. Z jednej strony mówi się tyle, że przecież to właśnie to, nie żadna wena są potrzebne i poniekąd ja się z tym zgadzam, natomiast nie sposób mi wyobrazić sobie pisania „ot tak” rzeczy naukowych, które wymagają bardzo konkretnego przygotowania (do którego można użyć, jak najbardziej, konsekwencji). Pisanie takie samo w sobie wymaga natomiast włożenia pewnych emocji w tę konsekwencję, stworzenia uporu. Motywowanego /czymkolwiek/ właśnie, a nie wyłącznie samodyscypliną i siłą nawyku tudzież realizowania zadania w celu konieczności przeżycia.
Kurczę, chyba muszę odkryć jakie sfery tworzą we mnie upór.
A że takie są, jestem pewna.
(Dowodem wiele sytuacji, które sobie przypominam, a które wywołały we mnie zajęcie postawy lub wyrażenie sprzeciwu, podczas gdy moja normalna moralność doradza raczej rozwiązania rodem z rad Arona Burra z „Hamiltona”, czyli talk less, smile more / don't let them know what you're against or what you're for, czyli oportunizm i pewną giętkość owego moralnego kręgosłupa. Ale pewne kwestie we mnie, jak się okazuje ku memu zdziwieniu raz na jakiś czas, negocjacji we mnie nie podlegają. Przedziwne, lecz sprawdzone empirycznie.)