pickyperkypenguin: (Default)
pickyperkypenguin ([personal profile] pickyperkypenguin) wrote2019-07-07 10:02 am

Rozbijając atom

Powiem szczerze, nie znam się na środowisku.

Będąc humanistką z konieczności oraz wykształcenia, do pewnego etapu w moim życiu nie interesowałam się zanadto środowiskiem w sensie logiki nim rządzącej czy jego upolitycznionymi aspektami. Przyrodę uwielbiałam od zawsze, do dziś (i podejrzewam, że już zawsze) rusza mnie ona niepomiernie i wywołuje mnóstwo wrażeń emocjonalno-estetycznych. Z drugiej strony, przyrodę zawsze rysowano mi jako trochę groźną, w tym sensie chociażby, że byłam (i jestem) alergikiem i nigdy nie wiadomo było co mi zaszkodzi, i czy przypadkiem nie obsypię się cała wysypką która nie zejdzie przez miesiąc albo i dłużej, nie spuchnę, czy nie zacznę się dusić od niewinnego pójścia w krzaki. Oprócz tego moje dziecięce problemy z bolącymi stawami, zwłaszcza kolanowymi, oraz nadwaga, sprawiały, że nie dla mnie były długie piesze wędrówki czy tym bardziej obozy wędrowne. Trochę chowano mnie w tym ciepełku, a trochę, po prawdzie, nie paliłam się by spać w zimnie na twardej ziemi pod namiotem czy oglądać z bliska rozmaite robale. (I była też moja kynofobia, na szczęście obecnie pieśń przeszłości – ale ona to w ogóle bardzo wpłynęła na kształt mojego domatorstwa).

Z drugiej strony, ojciec mój był – i do dziś jest – zapalonym naturalistą o bardzo specyficznym do tego wszystkiego podejściu. To człowiek-hodowca, człowiek-obserwator, zupełnie nie zaś człowiek, który by się w życiu zachwycił słodką kaczuszką na stawie. Zajmował się też swego czasu taksydermią. Takie podejście, nawet ze strony kogoś, z kim jako dziecko i dorosły ma się relację skomplikowaną i zdystansowaną, musi solidnie wpłynąć na kształt przekonań.
Z kolei moja matka mogła tu tylko dołożyć: jako 'uciekinierka' ze wsi do miasta, przyrodę kojarzyła stricte z pracą. Wizja pola nasuwała jej na myśl obmierzłe wspomnienia hakania buraków, a ogrodu – konieczności pielenia, podlewania i przesadzania. Nic z tego nie było przy tym kojarzone z pracą radosną, przynoszącą satysfakcję, tylko z uciążliwym, koniecznym znojem. 
Ojciec niby pragnąłby się przeprowadzić na pustkowie, ale to doskonale wiadomo, że nie dałby rady, jakby nie miał tam ze sobą stada służących. Matka doskonale zna swoje potrzeby i gdy raz postawiła stopę w mieście, już nigdy nie ma zamiaru wracać. U mojej siostry na wsi męczy się okropnie, mimo że nie musi tam nic robić w kwestiach ogarniania tej zieleni.

Moja relacja z przyrodą jest skomplikowana, jak widać. Żadne z moich rodziców nie zaszczepiło mi choćby najmniejszych inklinacji wegetariańskich czy charakterystycznego dla części ludzkości oszołomienia na widok uroczych zwierzątek. Znaczy, och, ja je też doceniam i pieję, ale trzy sekundy później dociera do mnie rzeczywistość konieczności dbania o inne istnienie. Ja o swoje własne ledwie daję radę. Ale jeszcze w kwestii pierwszej – przez oswojenie z życiem na wsi ze strony matki, a w związku z tym bardzo gospodarskie podejście do śmierci czy cierpienia zwierząt, a także 'hodowcze' podejście ojca, związane zupełnie normalnie przyjmowanym kalkulowaniem ryzyka, że jakiś procent narybku umrze, sprawiły, że śmierć zwierząt – podobnie jak i śmierć ludzi – to dla mnie w pewnym sensie spodziewana oczywistość. Oczywiście, cierpi się, gdy człowiek nawiąże z inną istotą emocjonalną więź – ale między innymi dlatego nie przemawia do mnie idea domowego pupila.
Normalizacja faktu, że zwierzęta giną, jest we mnie głęboko zakorzeniona i w związku z tym argumenty weganizmu radykalnego mają niewielkie szanse trafić do mnie od strony empatycznej (natomiast tych racjonalnych posłuchać jak najbardziej mogę – mówię raczej o... Pewnie wiecie o jakich myślę, co zresztą będę tłumaczyć).
Jestem natomiast niezwykle przeciwna powodowaniu cierpienia zwierząt i uważam, że jeśli muszą ginąć, to tylko w warunkach naturalnych, dzikich – lub niezwykle humanitarnych, z dołożeniem wszelkich starań, by przeżyły dobre życie na tej ograniczonej wolności, jaką mają na wolnym wybiegu. Staram się też nie jeść zbyt wiele mięsa, choć zdecydowanie wegetarianką nie jestem (to nie jest coś, z czego jestem dumna lub czego się wstydzę, to po prostu fakt). Czynię to z kilku powodów:
  1. Nie uważam, żeby mięso było zbyt zdrowe (a na pewno nie w takich ilościach, w jakich się je przeciętnie konsumuje),
  2. Jest, niestety, zazwyczaj okupione cierpieniem; to które nie jest (o ile tak się da) ma absolutnie zaporowe ceny),
  3. Wzmaga zanieczyszczenie naszej planety.
I tu dochodzimy do tematu, który po tych przydługich refleksjach chciałam poruszyć.

Ziemia nie ginie. To my mamy szansę zginąć na Ziemi.

Jak mówi zacny cytat z Welcome To Night Vale, Death is only the end if you assume the story is about you. Śmierć jest końcem tylko wtedy, jeśli założysz, że ta historia jest o tobie.

Jako gatunek tak chyba właśnie założyliśmy.
I ciężko jest teraz, po tysiącach lat takiej socjalizacji, zmienić to przekonanie. Czy inne planety w układzie słonecznym są martwe? Zależy co nazywamy życiem. A życie na Ziemi, nawet jeśli pozbawione ludzi, ma jeszcze tak wiele do zaoferowania. Choćby zwierzęta, rośliny, grzyby, bakterie, wirusy. Mnóstwo, mnóstwo organizmów i mikroorganizmów. Zmiana klimatu, która dzieje się teraz i która ma szansę wybić nas co do nogi, nie dotknie niektórych innych istot.

Ale czy żal?
Żal. Żal cholernie.
Mam takie odczucie, że dla Ziemi jesteśmy tym, czym dla nas nasz pupil – przyzwyczaiła się do nas, jest przywiązana do naszej wiernej obecności, ale, doprawdy, kiedy umrzemy, ruszy dalej. Da sobie bez nas radę.

Czy z nami umrą nasi bogowie? Kto wie. Na pewno umrą z nami nasi politycy i nasze wszystkie – słuszne czy niesłuszne przekonania dotyczące tego co robić teraz, kiedy jeszcze mamy szansę na kontrolę zniszczeń.
Powiem szczerze, że gdyby ktoś parę lat temu powiedział mi, że będę pro-elektrownie atomowe, pewnie byłabym bardzo, naprawdę bardzo zdziwiona. A jednak. Przynajmniej, cóż, hm, zaczynam. Jak wspomniałam na początku, nie znam się kompletnie na środowisku. Moje opinie nie są educated opinions, a co najwyżej educated guesses. Nie posiadam wystarczającej rzetelnej wiedzy by mieć na ten temat jakiekolwiek własne zdanie. Pozostaje mi wierzyć przystępnym streszczeniom większych argumentacji i poglądom innych ludzi. Nie lubię tego okropnie, ale nie mam szans na taką edukację, która pozwoliłaby mi mieć na ten temat jakąkolwiek rzeczywistą opinię. Nie wiem więcna ile poważne są te wszystkie kontrowersję dotyczące 'czystej' energii. Wiem tylko na ten moment, że węgiel serio nie jest odpowiedzią, co potwierdza choćby fakt, że w mieście duszę się bardziej z roku na rok. Smog to rzeczywistość odczuwalna.

Gdyby ktoś kilka lat temu powiedział mi (choćby w liceum), że będę kiedyś pro-atom, to bym była bardzo zdziwiona, a może nawet nie uwierzyła. Wychowana na niedawnych od mego urodzenia (nie mija od jednego do drugiego wydarzenia nawet dekada) opowieściach o Czernobylu, wizję energii atomowej długo kojarzyłam wyłącznie z tą katastrofą. Trudno zresztą chyba oderwać się od takich skojarzeń, myślę że to nawet niemożliwe. Możliwe to to będzie chyba dopiero, gdy przejdziemy wszyscy na świecie na atom i coś takiego będzie trwało przez jakieś trzysta lat, a la węgiel dziś. Pamięć posiada przydatną funkcję zacierania. 
 
Czytałam dziś artukuł na oko.pres pod wiele mówiącym tytułem: Biedroń zabłądził w Czarnobylu. Atom nie jest zagrożeniem, a szansą na ratowanie planety. Robert Biedroń, obiecujący lider partii Wiosna, która uwiodła mnie w niedawnych wyborach, z jakiegoś powodu nie zorientował się jeszcze, że w porównaniu do innych źródeł energii, atomowa najwyraźniej dostarcza ją najstabilniej, czysto i bardzo bezpiecznie w porównaniu do innych – co jest konsekwencją uczenia się na błędach. Nie sądzę by kiedykolwiek dopuszczono by do tego, by BHP nie zostało zachowane w takich miejscach. Jak wspomina autor artykułu, wydarzyły się tylko jeszcze dwie od Czernobyla poważne katastrofy w elektrowniach jądrowych: w Fukushimie (co kojarzyłam przed) i w Three Miles Island (co było dla mnie nowością). Ale mechanizm, który uczulił nas na grozę, jaką spowodować może promieniowanie jonizujące, jest konkretnym PTSD kulturowym. Pamięć o nim służy do obrony – ale może powodować kiepskie skutki, gdy życie jest bezpieczne i w normie. Na przykład, kiedy strach i wspomnienia o płynu Lugola przesłaniają fakt, że nie mamy zbyt wielkiego wyboru by się jakoś ratować.
To jest jak z wypadkami samolotowymi – jest o nich głośno, bo są katastrofalne w skutkach w sposób bardzo dystynktywny i dla nas szokujący, a przy tym generalnie mają skutek śmiertelny. Równie śmiertelnymi wypadkami samochodowymi nie przejmujemy się aż tak bardzo, być może z uwagi na to, że nie są tak masowe (choć przecież zdarzają się wypadki autobusów czy tragedie wielkoskalowe) i że przeżywalność jest może większa (?).

Popkultura wciąż w ogóle boi się Czernobyla, a czasem, nawet jeżeli nie ona sama, to ludzie interpretują ją w taki sposób. Na przykład teraz wyszedł głośny serial o Czernobylu, o którym mówią wszyscy. Craig Mazin, jego scenarzysta, zatweetował: There is real merit to this argument. The lesson of Chernobyl isn't that modern nuclear power is dangerous. The lesson is that lying, arrogance and suppression of criticism is dangerous. The flaws that led to Chernobyl are the same flaws shown by climate change deniers today. A więc to nie chodzi o wywoływanie strachu katastrofą, a zwrócenie uwagi na system, który do niej doprowadził. Niektórzy jednak chyba nie skupiają się na tym.

Czasem popkultura boi się też 'od środka'. Na przykład w serialu Good Omens, który dostarczył mi nieskończonej radości swymi licznymi aspektami, pod tym względem odrobinę skrewiono wątek Anathemy szczególnie, a uwspółcześnianie miejscami ogólnie. Z jednej strony należy mieć na uwadze, że Good Omens jako książka powstało na przełomie lat 80/90, w związku z czym katastrofa jądrowa była świeżą sprawą. Obecnie jednak, po latach które dostarczyły nowej perspektywy, a także biorąc pod uwagę w obliczu czego stajemy, bezkompromisowe stwierdzenie, że elektrownie atomowe są złe, jest co najmniej nie na miejscu – zarówno w kontekście rzeczywistości, jak i postaci Anathemy. Jeżeli miałaby być eko-ufo-magic-hippiską, jak w powieści, i mówić rzeczy ekologicznie świadome a kontrowersyjne (w oczach konserwatystów radykalne), to powinni też zmienić to o czym mówiła jeśli chodzi o elektrownię atomową i kilka innych rzeczy*. Nie powinno być to przeszkodą, skoro zmienili np. całą scenę przedstawienia postaci Wojny, bo sam Gaiman ogarnął, że tamta scena się już mocno przedatowała. Ale w ogóle, tbh, ten wątek z instant love do Newta Pulsifera wychodzi na ekranie nawet bardzo awkward i jak dla mnie niebezpiecznie blisko tropu  'nieudacznik zdobywa przepiękną i kompetentną kobietę'. Co prawda to Anathema decyduje sama i on za wiele do powiedzenia nie ma, ale ta czyni to pod wpływem przepowiedni Agnes, których religijnie trzyma się od dziecka. Trudno mi tu więc widzieć jej jakąś pełną autonomię, nie mówiąc już o tym, że nie widzę tej chemii, nie jestem sobie w stanie wymyślić dlaczego kobieta taka jak Anathema chciałaby kogoś takiego jak Newton Pulsifer, nawet jeżeli ten ma twarzyczkę Jacka Whitehalla.

*Na przykład Tybetańczyków kopiących tunele w na wskroś Ziemi. Jestem w pełni świadoma, że to jest akurat played for laughs, ale w tym momencie się kompletnie nie trzyma kupy fakt, że Anathema posiada magazyny z lat 90. o zaginionej Atlantydzie, kaczkopodobnym UFO i krakenie. Chyba że jako pamiątkę po kimś albo relikt z dzieciństwa, w to jeszcze jestem w stanie uwierzyć. Tylko dlaczego dawałaby je Adamowi, wiedząc, że będzie szukał tam obiecanych prawdziwych wyjaśnień i każdą informację weźmie za dobrą monetę, nie będzie natomiast podchodził do tego krytycznie. No po prostu jest dziura wielkości krakena tutaj w budowaniu całości.

Ale wracając do energii atomowej – my point is, że perspektywa świadomości ekologicznej się zmienia. Nie jest już taka jak była kiedyś i będzie się nadal zmieniała. Hippiska Anathema mówiła w latach 90. co innego niż powinna mówić dzisiaj. Czarnobyl nadal straszy, ale perspektywę dokłada Fukushima i Three Miles Island, które nie spowodowały nagłej konieczności picia płynu Lugola w okolicznej populacji. Wniosek jak zawsze ten sam, potrzeba nieustającej edukacji i rewizji własnych poglądów. Ale co to daje nam, w sensie wymiernym? Czy jest jeszcze w ogóle na to czas?

Z perspektywy samolubnego człowieka, który nawet nie myśli o rozmnożeniu, never ever, nadal nie chciałabym doprowadzić do śmierci tej planety, a zwłaszcza za mojego życia. Przecież, sprowadzając to do możliwie najwęższych argumentów skoncentrowanych wokół własnej osoby, przecież ja już odczuwam skutki zmian klimatycznych! Czy naprawdę dobra klimatyzacja sprawia, że ci na szczytach zwyczajnie nie zauważają tego, co dzieje się tu i teraz?

To może i ja sobie kupię. Wentylator, jak widać, nie wystarcza.

Post a comment in response:

This account has disabled anonymous posting.
If you don't have an account you can create one now.
HTML doesn't work in the subject.
More info about formatting