pickyperkypenguin: (Default)
2019-04-10 01:07 am

[sticky entry] Sticky: Some important info

You may know me from my Tumblr, AO3, Pillowfort or Twitter, where I post in English – however this here is my personal blog, available only in Polish (as I do want to write somewhere in my mother tongue). But please, if you'd like to, do interact with me here or at the linked places where I hang out, I'd love to talk to you no matter the language :>.
pickyperkypenguin: (Default)
2020-11-14 06:36 pm

A może projekt na 2021?

 Zastanawiam się nad przedsięwzięciem kolejnego <<projektu na 2021>>. Niedawno przypomniałam sobie o istnieniu tego miejsca i ze zdziwieniem spojrzałam, że coś takiego faktycznie kiedyś wymyśliłam i przeprowadziłam do końca. Zabawne też, że przeczytawszy ostatni wpis, w którym wówczas przebija poczucie, że niekoniecznie dotrzymałam wszystkich ustalonych przez siebie zasad, obecnie uznaję, że było to absolutnie w porządku zakończenie i miarodajny eksperyment. Jak mówiła Cathy Hay w jednym swoich filmików — może zamiast projektów, miejmy eksperymenty? Niezależnie od nazewnictwa, jeśli podejmę projekt na 2021, zamierzam tak właśnie go potraktować — jako papierek lakmusowy, ale bez oceniania czy "wyszło" czy nie. Jeśli zostało przeprowadzone, to znaczy, że wyszło.

Dobrze było także spojrzeć na to jako rodzaj dokumentów, może progresywnej dokumentacji (jak rzekł Roger Sanjek, anthropologists create their own documents) mojego intelektualnego rozwoju. Myślę sobie, że fajnie byłoby dokumentować wszystkie książki i teksty, które czytam (większe formy, przynajmniej, takie, które robię dla siebie, niekoniecznie użytkowo do artykułu czy pracy), a nawet filmy czy seriale. Bardzo fajnie się to czytało, o części nawet zapomniałam, że kiedykolwiek zaistniały w mojej świadomości — a na pewno nie byłabym w stanie przypomnieć sobie o wrażeniach, jakie wówczas we mnie wywołały. Może więc książki, filmy, nawet playlisty — może to powinno znaleźć swoje miejsce dla mnie.

Może więc, na początek, krótka playlista, która towarzyszy mi ostatnio:
  1. San Fermin — Jackrabbit
  2. Seinabo Sei — Pistols at Dawn
  3. The Katherines — Primitive
  4. The Katherines — Toxic/Wicked Game cover
  5. San Fermin — Parasites
pickyperkypenguin: (Default)
2019-12-25 12:11 am

Kończy się dekada, ta, której zakończenie – w przeciwieństwie do poprzedniej – zauważają wszyscy

Minął prawie rok.

Nie pamiętam kiedy zaczęłam to pisać, a sprawdzać teraz mi się nie chce. Jak widać, projekt mający na celu spisywanie co przeczytałam i co obejrzałam przez cały rok zasadniczo nie wypalił. Głównie przez mój brak systematyczności, a może słabnące zainteresowanie, a może skomplikowane okoliczności życiowe.
Nawet nie mam do siebie żalu o to, bo trochę się spodziewałam – szkoda jednak odnajdować w sobie potwierdzenie czegoś, czego się z pewną rezygnacją spodziewaliśmy po sobie.

Zastanawiam się przy takich projektach czasem czy ja w ogóle mogę doprowadzić coś do końca, kiedy nie ma nade mną bata. Byłoby to bardzo smutne, gdyby okazało się, że nie, i wyeliminowałoby sporo moich planów na przyszłość  na przykład ten, żeby napisać swoją Powieść Życia (jedną z). 
Źródło pewnej iskierki nadziei stanowi jednak dla mnie fakt, że nieużywane mięśnie zanikają, a używane są coraz mocniejsze. Pamiętam, że gdy regularnie praktykowałam jogę przez ponad rok, byłam w zasadzie w stanie bardzo dobrze utrzymać prawie całe swoje ciało, opierając jego ciężar na rozstawionych "na przestraszonego kota" palcach. Takich, wiecie, rozczapierzonych i jakby wyprostowanych na sztywno, tak, że tylko opuszki dotykają podłoża. Podobnie było, gdy trenowałam na siłowni  wtedy moje uda i pośladki były w stanie podźwignąć za mnie znacząco większe ciężary niż kiedykolwiek. Mój tors był mocny, a moja sylwetka stabilna.
(Owszem, miałam wtedy inne problemy ze zdrowiem  w okresie jogi mniejsze, to było jeszcze przed operacją  ale te rzeczy, o których mówię, były zauważalne i cenione).
Może właśnie w ten sposób jestem w stanie wytrenować siebie, holistycznie rzecz biorąc. Uruchomić pewne partie mnie, by działały lepiej.

Zmęczona jestem, bardzo. Tego roku, w ciągu ostatnich czterech (lub sześciu, zależy jak na to spojrzeć) miesięcy zaszły w moim życiu ogromne zmiany. Personalne, zawodowe  koniec końców, wiodące do bardzo znaczących zmian w moim stylu życia. Wszystkie dały mi bardzo dużo pod względem rozwoju, czy też, lepiej określić to można, testowania swoich granic  niektóre przy tym zdecydowanie pozytywniej niż inne.
Na przykład  jestem w związku. Ciągle rozgryzam samą siebie w tym układzie, który z prostego punktu na osiach XY stał się współrzędną w układzie odniesienia. Nie wiem jak to obsługiwać, ale  jak nie ja  chyba pierwszy raz w życiu mam odwagę robić błędy. Mam przy sobie kogoś, przy kim to jest możliwe, a przynajmniej tak mi się wydaje. Do mnie potrzeba dużo cierpliwości, wiem że nie jestem łatwym człowiekiem. Pozwalam sobie mieć nadzieję.
Mam też pracę. Jest ona zupełnie inna od tego co robiłam kiedykolwiek wcześniej i zasadniczo nie mam do niej żadnego przygotowania, poza własnym talentem i cechami interpersonalnymi. Wzięłam w związku z nią na siebie drugie studia. Dużo robię. Mam dosyć. 
Z jednej strony dostarcza mi ona dużo wyzwań i czasami nawet gratyfikacji  z drugiej? Nie wiem czy będę w stanie to dłużej robić. Gdyby nie fakt, że mam umowę na rok, zrezygnowałabym już z niej chyba ze trzy razy. Na pewno podczas każdego załamania nerwowego, jakie w związku z nią miałam. 
Jak powiedziała jedna z moich bardzo dobrych znajomych "tak sobie myślałam, [ppp], że albo cię to załamie, albo ci to utwardzi dupę". Cóż, na razie wydaje się utwardzać, z konieczności. Staram się nie łamać, ale to bardzo trudne. Zobaczymy jak będę wyglądać za ten planowany czas, kiedy to wszystko ma się skończyć. Zobaczymy, zrobimy wtedy rewizję sukcesów i porażek, zobaczymy jak sobie poradziliśmy.

Na razie 2019  ha, tę dekadę  kończę z przeświadczeniem, że się sporo nauczyłam. W różnych okolicznościach, pod różnymi względami, w różnych obszarach życia. I że jeszcze się sporo nauczę. Przede mną leży rozległa przestrzeń.

(To coś tak zupełnie innego od tego co myślałam przez większość mojego życia. To wspaniałe. Dziękuję.)
pickyperkypenguin: (Default)
2019-07-07 10:02 am

Rozbijając atom

Powiem szczerze, nie znam się na środowisku.

Będąc humanistką z konieczności oraz wykształcenia, do pewnego etapu w moim życiu nie interesowałam się zanadto środowiskiem w sensie logiki nim rządzącej czy jego upolitycznionymi aspektami. Przyrodę uwielbiałam od zawsze, do dziś (i podejrzewam, że już zawsze) rusza mnie ona niepomiernie i wywołuje mnóstwo wrażeń emocjonalno-estetycznych. Z drugiej strony, przyrodę zawsze rysowano mi jako trochę groźną, w tym sensie chociażby, że byłam (i jestem) alergikiem i nigdy nie wiadomo było co mi zaszkodzi, i czy przypadkiem nie obsypię się cała wysypką która nie zejdzie przez miesiąc albo i dłużej, nie spuchnę, czy nie zacznę się dusić od niewinnego pójścia w krzaki. Oprócz tego moje dziecięce problemy z bolącymi stawami, zwłaszcza kolanowymi, oraz nadwaga, sprawiały, że nie dla mnie były długie piesze wędrówki czy tym bardziej obozy wędrowne. Trochę chowano mnie w tym ciepełku, a trochę, po prawdzie, nie paliłam się by spać w zimnie na twardej ziemi pod namiotem czy oglądać z bliska rozmaite robale. (I była też moja kynofobia, na szczęście obecnie pieśń przeszłości – ale ona to w ogóle bardzo wpłynęła na kształt mojego domatorstwa).

Z drugiej strony, ojciec mój był – i do dziś jest – zapalonym naturalistą o bardzo specyficznym do tego wszystkiego podejściu. To człowiek-hodowca, człowiek-obserwator, zupełnie nie zaś człowiek, który by się w życiu zachwycił słodką kaczuszką na stawie. Zajmował się też swego czasu taksydermią. Takie podejście, nawet ze strony kogoś, z kim jako dziecko i dorosły ma się relację skomplikowaną i zdystansowaną, musi solidnie wpłynąć na kształt przekonań.
Z kolei moja matka mogła tu tylko dołożyć: jako 'uciekinierka' ze wsi do miasta, przyrodę kojarzyła stricte z pracą. Wizja pola nasuwała jej na myśl obmierzłe wspomnienia hakania buraków, a ogrodu – konieczności pielenia, podlewania i przesadzania. Nic z tego nie było przy tym kojarzone z pracą radosną, przynoszącą satysfakcję, tylko z uciążliwym, koniecznym znojem. 
Ojciec niby pragnąłby się przeprowadzić na pustkowie, ale to doskonale wiadomo, że nie dałby rady, jakby nie miał tam ze sobą stada służących. Matka doskonale zna swoje potrzeby i gdy raz postawiła stopę w mieście, już nigdy nie ma zamiaru wracać. U mojej siostry na wsi męczy się okropnie, mimo że nie musi tam nic robić w kwestiach ogarniania tej zieleni.

Moja relacja z przyrodą jest skomplikowana, jak widać. Żadne z moich rodziców nie zaszczepiło mi choćby najmniejszych inklinacji wegetariańskich czy charakterystycznego dla części ludzkości oszołomienia na widok uroczych zwierzątek. Znaczy, och, ja je też doceniam i pieję, ale trzy sekundy później dociera do mnie rzeczywistość konieczności dbania o inne istnienie. Ja o swoje własne ledwie daję radę. Ale jeszcze w kwestii pierwszej – przez oswojenie z życiem na wsi ze strony matki, a w związku z tym bardzo gospodarskie podejście do śmierci czy cierpienia zwierząt, a także 'hodowcze' podejście ojca, związane zupełnie normalnie przyjmowanym kalkulowaniem ryzyka, że jakiś procent narybku umrze, sprawiły, że śmierć zwierząt – podobnie jak i śmierć ludzi – to dla mnie w pewnym sensie spodziewana oczywistość. Oczywiście, cierpi się, gdy człowiek nawiąże z inną istotą emocjonalną więź – ale między innymi dlatego nie przemawia do mnie idea domowego pupila.
Normalizacja faktu, że zwierzęta giną, jest we mnie głęboko zakorzeniona i w związku z tym argumenty weganizmu radykalnego mają niewielkie szanse trafić do mnie od strony empatycznej (natomiast tych racjonalnych posłuchać jak najbardziej mogę – mówię raczej o... Pewnie wiecie o jakich myślę, co zresztą będę tłumaczyć).
Jestem natomiast niezwykle przeciwna powodowaniu cierpienia zwierząt i uważam, że jeśli muszą ginąć, to tylko w warunkach naturalnych, dzikich – lub niezwykle humanitarnych, z dołożeniem wszelkich starań, by przeżyły dobre życie na tej ograniczonej wolności, jaką mają na wolnym wybiegu. Staram się też nie jeść zbyt wiele mięsa, choć zdecydowanie wegetarianką nie jestem (to nie jest coś, z czego jestem dumna lub czego się wstydzę, to po prostu fakt). Czynię to z kilku powodów:
  1. Nie uważam, żeby mięso było zbyt zdrowe (a na pewno nie w takich ilościach, w jakich się je przeciętnie konsumuje),
  2. Jest, niestety, zazwyczaj okupione cierpieniem; to które nie jest (o ile tak się da) ma absolutnie zaporowe ceny),
  3. Wzmaga zanieczyszczenie naszej planety.
I tu dochodzimy do tematu, który po tych przydługich refleksjach chciałam poruszyć.

Ziemia nie ginie. To my mamy szansę zginąć na Ziemi.

Jak mówi zacny cytat z Welcome To Night Vale, Death is only the end if you assume the story is about you. Śmierć jest końcem tylko wtedy, jeśli założysz, że ta historia jest o tobie.

Jako gatunek tak chyba właśnie założyliśmy.
I ciężko jest teraz, po tysiącach lat takiej socjalizacji, zmienić to przekonanie. Czy inne planety w układzie słonecznym są martwe? Zależy co nazywamy życiem. A życie na Ziemi, nawet jeśli pozbawione ludzi, ma jeszcze tak wiele do zaoferowania. Choćby zwierzęta, rośliny, grzyby, bakterie, wirusy. Mnóstwo, mnóstwo organizmów i mikroorganizmów. Zmiana klimatu, która dzieje się teraz i która ma szansę wybić nas co do nogi, nie dotknie niektórych innych istot.

Ale czy żal?
Żal. Żal cholernie.
Mam takie odczucie, że dla Ziemi jesteśmy tym, czym dla nas nasz pupil – przyzwyczaiła się do nas, jest przywiązana do naszej wiernej obecności, ale, doprawdy, kiedy umrzemy, ruszy dalej. Da sobie bez nas radę.

Czy z nami umrą nasi bogowie? Kto wie. Na pewno umrą z nami nasi politycy i nasze wszystkie – słuszne czy niesłuszne przekonania dotyczące tego co robić teraz, kiedy jeszcze mamy szansę na kontrolę zniszczeń.
Powiem szczerze, że gdyby ktoś parę lat temu powiedział mi, że będę pro-elektrownie atomowe, pewnie byłabym bardzo, naprawdę bardzo zdziwiona. A jednak. Przynajmniej, cóż, hm, zaczynam. Jak wspomniałam na początku, nie znam się kompletnie na środowisku. Moje opinie nie są educated opinions, a co najwyżej educated guesses. Nie posiadam wystarczającej rzetelnej wiedzy by mieć na ten temat jakiekolwiek własne zdanie. Pozostaje mi wierzyć przystępnym streszczeniom większych argumentacji i poglądom innych ludzi. Nie lubię tego okropnie, ale nie mam szans na taką edukację, która pozwoliłaby mi mieć na ten temat jakąkolwiek rzeczywistą opinię. Nie wiem więcna ile poważne są te wszystkie kontrowersję dotyczące 'czystej' energii. Wiem tylko na ten moment, że węgiel serio nie jest odpowiedzią, co potwierdza choćby fakt, że w mieście duszę się bardziej z roku na rok. Smog to rzeczywistość odczuwalna.

Gdyby ktoś kilka lat temu powiedział mi (choćby w liceum), że będę kiedyś pro-atom, to bym była bardzo zdziwiona, a może nawet nie uwierzyła. Wychowana na niedawnych od mego urodzenia (nie mija od jednego do drugiego wydarzenia nawet dekada) opowieściach o Czernobylu, wizję energii atomowej długo kojarzyłam wyłącznie z tą katastrofą. Trudno zresztą chyba oderwać się od takich skojarzeń, myślę że to nawet niemożliwe. Możliwe to to będzie chyba dopiero, gdy przejdziemy wszyscy na świecie na atom i coś takiego będzie trwało przez jakieś trzysta lat, a la węgiel dziś. Pamięć posiada przydatną funkcję zacierania. 
 
Czytałam dziś artukuł na oko.pres pod wiele mówiącym tytułem: Biedroń zabłądził w Czarnobylu. Atom nie jest zagrożeniem, a szansą na ratowanie planety. Robert Biedroń, obiecujący lider partii Wiosna, która uwiodła mnie w niedawnych wyborach, z jakiegoś powodu nie zorientował się jeszcze, że w porównaniu do innych źródeł energii, atomowa najwyraźniej dostarcza ją najstabilniej, czysto i bardzo bezpiecznie w porównaniu do innych – co jest konsekwencją uczenia się na błędach. Nie sądzę by kiedykolwiek dopuszczono by do tego, by BHP nie zostało zachowane w takich miejscach. Jak wspomina autor artykułu, wydarzyły się tylko jeszcze dwie od Czernobyla poważne katastrofy w elektrowniach jądrowych: w Fukushimie (co kojarzyłam przed) i w Three Miles Island (co było dla mnie nowością). Ale mechanizm, który uczulił nas na grozę, jaką spowodować może promieniowanie jonizujące, jest konkretnym PTSD kulturowym. Pamięć o nim służy do obrony – ale może powodować kiepskie skutki, gdy życie jest bezpieczne i w normie. Na przykład, kiedy strach i wspomnienia o płynu Lugola przesłaniają fakt, że nie mamy zbyt wielkiego wyboru by się jakoś ratować.
To jest jak z wypadkami samolotowymi – jest o nich głośno, bo są katastrofalne w skutkach w sposób bardzo dystynktywny i dla nas szokujący, a przy tym generalnie mają skutek śmiertelny. Równie śmiertelnymi wypadkami samochodowymi nie przejmujemy się aż tak bardzo, być może z uwagi na to, że nie są tak masowe (choć przecież zdarzają się wypadki autobusów czy tragedie wielkoskalowe) i że przeżywalność jest może większa (?).

Popkultura wciąż w ogóle boi się Czernobyla, a czasem, nawet jeżeli nie ona sama, to ludzie interpretują ją w taki sposób. Na przykład teraz wyszedł głośny serial o Czernobylu, o którym mówią wszyscy. Craig Mazin, jego scenarzysta, zatweetował: There is real merit to this argument. The lesson of Chernobyl isn't that modern nuclear power is dangerous. The lesson is that lying, arrogance and suppression of criticism is dangerous. The flaws that led to Chernobyl are the same flaws shown by climate change deniers today. A więc to nie chodzi o wywoływanie strachu katastrofą, a zwrócenie uwagi na system, który do niej doprowadził. Niektórzy jednak chyba nie skupiają się na tym.

Czasem popkultura boi się też 'od środka'. Na przykład w serialu Good Omens, który dostarczył mi nieskończonej radości swymi licznymi aspektami, pod tym względem odrobinę skrewiono wątek Anathemy szczególnie, a uwspółcześnianie miejscami ogólnie. Z jednej strony należy mieć na uwadze, że Good Omens jako książka powstało na przełomie lat 80/90, w związku z czym katastrofa jądrowa była świeżą sprawą. Obecnie jednak, po latach które dostarczyły nowej perspektywy, a także biorąc pod uwagę w obliczu czego stajemy, bezkompromisowe stwierdzenie, że elektrownie atomowe są złe, jest co najmniej nie na miejscu – zarówno w kontekście rzeczywistości, jak i postaci Anathemy. Jeżeli miałaby być eko-ufo-magic-hippiską, jak w powieści, i mówić rzeczy ekologicznie świadome a kontrowersyjne (w oczach konserwatystów radykalne), to powinni też zmienić to o czym mówiła jeśli chodzi o elektrownię atomową i kilka innych rzeczy*. Nie powinno być to przeszkodą, skoro zmienili np. całą scenę przedstawienia postaci Wojny, bo sam Gaiman ogarnął, że tamta scena się już mocno przedatowała. Ale w ogóle, tbh, ten wątek z instant love do Newta Pulsifera wychodzi na ekranie nawet bardzo awkward i jak dla mnie niebezpiecznie blisko tropu  'nieudacznik zdobywa przepiękną i kompetentną kobietę'. Co prawda to Anathema decyduje sama i on za wiele do powiedzenia nie ma, ale ta czyni to pod wpływem przepowiedni Agnes, których religijnie trzyma się od dziecka. Trudno mi tu więc widzieć jej jakąś pełną autonomię, nie mówiąc już o tym, że nie widzę tej chemii, nie jestem sobie w stanie wymyślić dlaczego kobieta taka jak Anathema chciałaby kogoś takiego jak Newton Pulsifer, nawet jeżeli ten ma twarzyczkę Jacka Whitehalla.

*Na przykład Tybetańczyków kopiących tunele w na wskroś Ziemi. Jestem w pełni świadoma, że to jest akurat played for laughs, ale w tym momencie się kompletnie nie trzyma kupy fakt, że Anathema posiada magazyny z lat 90. o zaginionej Atlantydzie, kaczkopodobnym UFO i krakenie. Chyba że jako pamiątkę po kimś albo relikt z dzieciństwa, w to jeszcze jestem w stanie uwierzyć. Tylko dlaczego dawałaby je Adamowi, wiedząc, że będzie szukał tam obiecanych prawdziwych wyjaśnień i każdą informację weźmie za dobrą monetę, nie będzie natomiast podchodził do tego krytycznie. No po prostu jest dziura wielkości krakena tutaj w budowaniu całości.

Ale wracając do energii atomowej – my point is, że perspektywa świadomości ekologicznej się zmienia. Nie jest już taka jak była kiedyś i będzie się nadal zmieniała. Hippiska Anathema mówiła w latach 90. co innego niż powinna mówić dzisiaj. Czarnobyl nadal straszy, ale perspektywę dokłada Fukushima i Three Miles Island, które nie spowodowały nagłej konieczności picia płynu Lugola w okolicznej populacji. Wniosek jak zawsze ten sam, potrzeba nieustającej edukacji i rewizji własnych poglądów. Ale co to daje nam, w sensie wymiernym? Czy jest jeszcze w ogóle na to czas?

Z perspektywy samolubnego człowieka, który nawet nie myśli o rozmnożeniu, never ever, nadal nie chciałabym doprowadzić do śmierci tej planety, a zwłaszcza za mojego życia. Przecież, sprowadzając to do możliwie najwęższych argumentów skoncentrowanych wokół własnej osoby, przecież ja już odczuwam skutki zmian klimatycznych! Czy naprawdę dobra klimatyzacja sprawia, że ci na szczytach zwyczajnie nie zauważają tego, co dzieje się tu i teraz?

To może i ja sobie kupię. Wentylator, jak widać, nie wystarcza.
pickyperkypenguin: (Default)
2019-06-28 10:47 pm
Entry tags:

Kulinaria

 Dziś rzecz kulinarnie znacząca, bo nie chcę teraz pisać o innych rzeczach - a o tej chcę zwłaszcza, bo jest kulminacją wpisu (uwaga, aż muszę sprawdzić) marcowego, na temat sosu sriracha. Aż w międzyczasie zdążyłam zapomnieć, że chodziło o srirachę a nie tabasco, w związku z czym byłam przekonana, że robię tabasco, tylko jakoś tak dziwnie mi tego puree bananowego brakuje. Ale koniec końców przepis zapamiętałam dobry, w związku z czym wyszła mi bardzo dziwna semi-sriracha.

Ale od początku.
Z powodu różnych wypadków losowych oraz niechciejstwa, sos w postaci wstępnej, to jest zmiksowanych papryczek ze wszystkim (i chyba jakiś pomidorów? o ile dobrze pamiętam) stał i fermentował dzielnie w kuchni koło mikrofalówki, tam, gdzie generalnie fermentuje mi wszystko. Dziś zdarzył się wreszcie dzień, kiedy po pierwsze miałam czas, po drugie energię, a po trzecie odpowiednio nagromadzone poczucie winy w tym kierunku. W związku z tym dziś gdzieś od dwudziestej do jedenastej stałam przy kuchni i robiłam jednocześnie baba ghanoush, gotowanego kalafiora z masłem i bułką tartą, dżem z pomidorów (czerwonych, ale niech tam, tylko takie miałam, a bardzo jestem go ciekawa, plus - wiadomo - bo się zmarnująąąą) oraz moją srirachę z pełnym przekonaniem o jej tożsamości jako tabascowej. Wyszło... Ciekawie. Z uwagi na to, że robiłam bardzo na oko i trochę poszalałam z cukrem plus redukowałam chyba odrobinę za długo, obawiam się, że wyszedł mi jakiś kosmiczny syrop sriracha-tabasco, nawet mimo octu. No nic, wyszły mi dwa maleńkie słoiczki, te takie jak po przecierach, ale mniejsze, bo po tych maleńkich dżemikach do serów i mięsa z Biedronki. I łyżeczka na talerzyko-miseczkę. Jak stężeją to chyba mi wyjdzie z tego jakiś kamień. Nie wiem jak ja to będę dodawać do potraw, ale cieszę się że już to ogarnęłam i ta pulpa w słoiku już mi nie stoi jak wyrzut sumienia.

Plus, jak widać nauczyłam się czegoś już wcześniej, bo do przecierania sfermentowanej pulpy przez sitko założyłam rękawiczki. Poparzenia rąk od papryczek chili i gochugaru tak szybko się nie zapomina :D. No więc cóż, zostałam z kulinariami. Teraz tylko kto to zje :D.
pickyperkypenguin: (Default)
2019-06-14 12:41 pm

Don't revel in your pain

 Podsumowanie kwietnia:

Obejrzane
  1. Trzeci sezon Queer Eye
  2. Miecz Nieśmiertelnego
  3. Drugi sezon The Dragon Prince
  4. Trzy odcinki GLOW
  5. Jeden odcinek Chilling Adventures of Sabrina
  6. Ballada o Busterze Scruggsie (do połowy, bardzo kiepskie)
  7. The Perfect Date
  8. Dwa sezony Wynnony Earp (było rewelacyjne aż do wątku ciążowego)
  9. Someone Great
  10. Bleach (live action movie)
  11. Dumpling
  12. Sezon pierwszy i cztery odcinki drugiego Lucifer

Podsumowanie maja:


Obejrzane
  1. Od piątego odcinka aż do końca czwartego sezonu Lucifer
  2. Trzy odcinki Hemlock Grove
  3. Hilda (całość odcinków)
  4. Sklep z jednorożcami (jakieś piętnaście minut, boże, co za koszmar)
  5. Fullmetal Alchemist (live action movie)
  6. Ali's Wedding
  7. Próba przebrnięcia przez pierwsze pięć minut Crazyhead (absolutne okropieństwo)
  8. Ponowna próba obejrzenia It Follows (okazuje się, że nie jest straszne w sensie takim jak powinno a jedynie w takim że fabuła jest z deka do dupy)
  9. Nappily Ever After
  10. Pierwszy odcinek Memories of the Alhambra
  11. Golden Compass

***

Jak widać po powyższym zestawieniu, ostatnie dwa miesiące nie były najlepszymi w moim życiu. Mam nadzieję, że widoki na to teraz w czerwcu odrobinę się zmieniają. Niemniej jednak, wracam z podsumowaniem, bo w gruncie rzeczy warto jednak wiedzieć co robiłam. A w takim stanie to mogłabym zapomnieć. Po prostu prześlizgnęłoby mi się przez palce, jak wszystko inne. Ale - jak napisałam w tytule posta - don't revel in your pain. Nie znaczy, że nie masz go przeżywać, ale że może teraz spróbuj nie wchodzić w introspekcję.
Kończę, jestem bardzo zmęczona. Więcej navel gazing może innym razem.



pickyperkypenguin: (Default)
2019-05-04 02:10 pm
Entry tags:

nów jest dziś, podobno

Uzupełniać mojej kinoteki chyba dziś nie będę, bo nie mam dostępu do mojej historii z netflixa na ten moment. Taaak, netflix, dobrze słyszeliście. Odkąd mój brat postanowił wykonać hojny gest i ot tak, dać mi profil ze swojego konta, od tej pory mnie trochę wsysnęło. Tak, ten, na ostro. Niedobrze, z jednej strony, bo nie powinnam tyle spędzać nad tym czasu. Dobrze, bo konsumuję legalne media. Skonsumowałam ich jakieś mnóstwo - jednak bardzo łatwy dostęp szalenie zmienia częstotliwość angażowania się w dane medium.

Ostatnio na tapecie jest Lucifer. Przyjemny serial z Tomem Ellisem i Lauren German w rolach głównych. Sam gaimanowski pomysł ucieczki Lucyfera z piekła by mieszkać w Los Angeles sprawdza się wyjątkowo dobrze w tej historii. Nie wiem na ile mocno (podobno nie jakoś bardzo?) bazowana jest na komiksach fabuła (a może prawie wcale? nie pamiętam gdzie, ale gdzieś tak słyszałam. Znając życie na Tumblrze albo od znajomego), ale historie są fajne, jednoaktówkowe z fabułą pociągniętą przez cały sezon, więc można się zrelaksować a jednocześnie nie ma się poczucia repetytywnej głupoty. Trochę repetytywne jest to played for laughs brak empatii Lucyfera oraz jego uważania na innych i za każdym razem, kiedy zrobi jakiś character development progress niestety jest cofany tam gdzie już był. No ale cóż, zakładam że taka formuła. Na razie jest fajnie i tylko mi szkoda, że nie mam już (odkąd wyraźnie idą w kierunku tego, że Maze moved onj) z kim szipować Amenadiela. W ogóle, Amenadiel, 💖💖💖.Uwielbiam go, jego relacja z Lucyferem jest bardzo ciekawa, a ze sobą samym jeszcze ciekawsza. Ilość przemian przez jakie przechodzi i cały proces jego upadku i refleksji po jest po prostu mniam. Chyba znowu uwielbiam bohatera, bo On Tak Cierpi, haha. Nie szkodzi przy tym naprawdę, naprawdę gorąca aparycja. No i jego stylówy z pierwszego sezonu, zanim zaczęli udawać że woli casualowy look, były takie, że chcę absolutnie wszystkie mieć w swojej garderobie.
W ogóle, ten durny serial naciska tyle moich guzików - found family, postać Lindy!!! LINDA! Wspaniała. Uwielbiam ją i szalenie się cieszę, że jej wątek poszedł w tę stronę, że nie stała się tylko propem/gagiem. W ogóle, lubię ich tam prawie wszystkich, nawet głównych złoli-nie-złoli, bo wreszcie mam coś, gdzie postacie są zniuansowane i niekoniecznie zawsze wywołują we mnie chęć mordu. 
Może zdobędę się na szerszą refleksję, ale teraz piszę trochę z pożyczonego czasu, więc we'll see.

Project-interests:
  1. Zasadzenie mięty i/lub dziewanny w ogródku. Dziewanna na pewno wyrośnie, bo gdzie na polu dziewanna, tam bez posagu panna - a glebę w ogrodzie mam bardzo ubogą.
  2. Prócz tego mam straszną, ale to straszną ochotę na kombuczę i kryształki kefiru wodnego. Może jak będzie już bardziej sezon w lato to kupię sobie kefir wodny, rzekomo saute niezbyt smaczny, ale jako baza do lemoniad świetny. A kombuczę może i teraz kupię na allegro, choć powiem szczerze, że trochę się brzydzę od obcych. Kto wie co tam rośnie?
Co się dzieje obecnie:
  1. Obecnie czuję się koszmarnie oraz jakbym nic nigdy nie mogła stworzyć, w związku z czym jak zawsze najlepszą receptą jest zrobienie circa 7,5 litra kimchi. Dwa garnki wyszły generalnie, ale nieprzesadnie pełne
  2. Oraz eksperymentalny jogurt kokosowy, zaprawiony dodatkowo cukrem i agarem. Bardzo chciałabym, żeby wyszedł, ale w moim pokoju tam gdzie stoi jest raczej zimno z powodu ostatnich temperatur, ale nie chcę go już przestawiać, żeby nie zamieszać i nie spłoszyć bakterii. Pewnie potrwa to trochę dłużej, ale podejrzewam, że powinien wyjść. 

pickyperkypenguin: (Default)
2019-04-10 12:29 am

By podtrzymać nawyk pisania

Są takie dni, kiedy chcę sobie przestawić twarz rękawicą bokserską, taką owiniętą drutem kolczastym. Jest to większość dni. Dzisiejszy to jeden z nich.

Z innych niusów, przeglądając Małe Licho i tajemnica Niebożątka, po pierwsze doszłam do wniosku, że w gruncie rzeczy Konrad/Turu - I ship it, a po drugie, że już chyba wiem skąd ten nieszczęsny fanfik, o którym słyszałam z ust autorki, a który ktoś jej wysłał do rąk własnych (elektronicznych?), zawierający motyw Konrad/Szczęsny. Dotąd robiłam wtf i ogólne nie, ale teraz chyba trochę rozumiem. Szczęsny to zdecydowanie definicja bisexual disaster. A Konrad... Konrad, jak się okazuje po jego interakcjach z Turem, jest bardzo szipowalny. Ych, zdecydowanie bardziej niż ten koszmarny dosyć, prawdę powiem, jego romans z Puk. O rany, ten to dopiero była tragedia. Znaczy, rozumiem pryncypia i być może co autorka chciała osiągnąć, zainspirowana bezpośrednio romantyzmem, ale wyszedł jej z tego romans faceta z laską niemą, dziwną w sposób który nie pozwala jej na autonomiczne funkcjonowanie w ludzkim świecie i kompletnie zdaną na niego. Och man, creepy, po prostu fucking creepy. No sorry, takie już moje wrażenie, jak się pomyśli nad tym dłużej niż dwie sekundy.
Ale jego z Turem? Men, to by była delicja. Stabilny, bezpieczny i rzeczowy Turu, który z jednej strony dość konkretnie ogarnia życie, a z drugiej ma ewidentnie coś nie tak z czapą, plus niestabilny, frenetyczny i chwiejny Konrad o nieskończonych pokładach kąśliwości, stanowiący dla Tura świetną rozrywkę i urozmaicenie życia, życia nieogarniający może w sposób bezpośredni, ale posiadający zakorzeniony dobrze abstrakt tak zwanego zarabiania - i zarabiający na tym. That beef kontra that willowy dark prince. Szczerze? Gra to, oj gra. Plus, urocze strasznie jak razem wychowują tam Bożka. I jak dla Konrada tym co wiąże wszystko do kupy jest rzemień, symbolizujący Tura.

Mniam, tbh.

Jak się z kolei nie skupiam na tym wszystkim i na innych przyjemnościach życiowych, to zdejmuje mnie czysta panika i szczera nienawiść do samej siebie. Ha, ja naprawdę mam czasem problemy z funkcjonowaniem.

(Małego Licha w poczet projektu na 2019 nie włączam, albowiem jeno przeglądałam, nie przeczytawszy w całości. Ale z tego co przeczytałam, to całkiem very bardzo fajnie.)

Edit: Za to z obejrzanych rzeczy ostatnio - trzeci sezon Queer Eye, Miecz Nieśmiertelnego, drugi sezon (pierwszy zaplątał się jakoś wcześniej, jeszcze w zeszłym roku?) The Dragon Prince, dwa (trzy?) odcinki GLOW (tu nie wiem czy będę kontynuować), jeden odcinek nowej netfliksowskiej Sabriny (podobnie).
pickyperkypenguin: (Default)
2019-04-02 08:37 pm
Entry tags:

Podsumowanie marca

 Na boga, mam wrażenie że nic nie pamiętam. Nie mam pojęcia co robiłam. Jestem sobie w stanie mgliście przypomnieć, że:

Przeczytane książki:
  1. Marta Kisiel, Oczy uroczne

Nagrany własny śpiew:
  1. Oj ty, Janie Sobótkowy - cover Żywiołaka

Napisane fanfiki:
  1. humorystyczne mchanzo

Podjęte inicjatywy:
  1. No Swear March

I wygląda, że to tyle.
No Swear March zaowocował tym, że choć może nie udało mi się nie przeklinać zupełnie, na pewno ograniczyłam to w moim słowniku i klnę teraz, mam wrażenie, odrobinę mniej. O bardziej longterm konsekwencjach tego oraz innych wnioskach pomyślę/napiszę później, bo teraz mi się zupełnie nie chce w to brnąć, a nastrój to mam taki, że prawdę powiedziawszy raczej bym sobie chętnie poklęła. 
pickyperkypenguin: (Default)
2019-03-25 10:33 am

Krótki żal za fochem Internetu, który pozbawia posta, oraz wieści kulinarne

 W sobotę napisałam wielkiego posta, ale Internet zrobił blink! i się skasowało. Trochę szkoda, bo było o ekwinokcjum, robaczym księżycu i Raymondzie Chandlerze, którego nie czytałam. Może napiszę po raz drugi, kto wie, choć struktura już z pewnością nie będzie taka sama.
W każdym razie, chcę napisać coś, żeby podtrzymać nawyk pisania tutaj – nie chcę by stało się to pustym miejscem czy miało puste miesiące, jak zdarzało mi się w innych miejscach wcześniej. Tak naprawdę chyba najdłużej prowadzoną przeze mnie platformą jest mój Tumblr, ale to też zdaje się kwestia specyfiki tego, że nie trzeba tam zamieszczać oryginalnego kontentu, wystarczy reblogować i w ten sposób wyrażać swoją ekspresję do świata.
Z wieści kulinarnych, potencjalny sos sriracha wciąż nie doszedł do skutku, papryczki fermentują się nadal. Ale prawdę powiedziawszy, to chyba jest to nawet lepsze? Nie ma opcji, żeby się zepsuło, więc na pewno stałby mi na półce dużo dłużej niż taki już przegotowany sos z dodatkiem cukru. Choć może z kolei ten cukier robiłby tu za konserwant. Anyway, sos obecny sprawdza się na razie o tyle świetnie, że może być bazą do salsy, jakby mi przyszło do głowy, jest ostry dokładnie tak jak chcę, ostatnio zaś nadał się do pracy do mojej sałatki z pomidorów zamiast czosnku i jako wkład pomiędzy połówki jajka. Wyszło pysznie, jajko bardzo dobrze go stonowało, a bałam się, że mogłam dać za dużo. Nie ma stracha, jajko złagodzi każdą ostrość. Oprócz tego fermentowany sos daje też bardzo fajną leciutką kwaśność, zupełnie inną od tej ostrej, octowej, kiedy doda się go do dań. Być może pozostawię go w takim kształcie jak jest.
pickyperkypenguin: (Default)
2019-03-17 01:26 pm

Wyższość materii drzewnej uciskanej przez osoby fizyczne nad rozdzielaniem forsownym materii tkanej

Wczoraj byłam na spóźnionej parapetówie, na której wśród zaproszonych gości był między innymi kolega szkolący się na medyka, to jest tuż przed Lekarskim Egzaminem Końcowym. Oczywiście, jak to z obecnością medycyny wśród ludzi bywa, rozmowa w końcu zeszła na tory zdrowotne i towarzystwo zaangażowało się w omawianie wszelkich chorób i doświadczeń z medycyną prywatną oraz państwową. Oczywiście, opowieści o chorobach kierowano do wszystkich, ale do niego bardziej personalnie. Zastanawiałam się czy już go zaczyna trafiać szlag, że każdy napotkany człowiek – i to w czasie teoretycznie relaksu! – opowiada mu długo i kwieciście o wszystkich swoich bolączkach. Kolega przejawiał niespotykaną wręcz (w moich doświadczeniach) cierpliwość człowieka, któremu zupełnie nie przeszkadza fakt, że w wolnym czasie też zmuszony jest żyć pracą.Czynił to na tyle udatnie, że aż zaczęłam cisnąć z niego bekę, gdy przybierał swoją bardzo specyficzną minę pod tytułem „A teraz mamy podejście do pacjenta”, co – jak się dziś zorientowałam dziś – jest kalką tudzież zapożyczeniem z Ewy Białołęckiej i jej fenomenalnej Wiedźmy.com.pl, książki, która zestarzała się z gracją lwicy (książka, nie pisarka; podejrzewam, że pisarka jeszcze się nie zestarzała), choć treści dotyczące Internetu w niej zawarte zupełnie nie. W każdym razie kolega przyszły-lekarz niezmiernie z jakiegoś powodu przypominał mojej podświadomości bohatera Wiedźmy..., choć różnił się od niego wszystkim, począwszy od wyglądu a skończywszy na skłonnościach do alkoholizmu. 

Cisnąć bekę, powiedziałam, choć prawdę powiedziawszy to podejrzewam, że tak się nie mówi. Czy też, młodzież-młodzież tak nie mówi. Ja też jestem młodzieżą, ale taką, w której żywy słownik w życiu nie weszło pojęcie dzban, o którym pisze Marcin Wicha w czasopiśmie o malowniczym tytule Pismo. Dziwne to może, ale podejrzenie przeżytkowości ciśnięcia beki spłynęło na mnie właśnie po lekturze tego tekstu, a także nieustannym użyciu przez mojego ojca frazy „drzeć łacha”. To dopiero skamielina (obawiam się, że w tym przypadku oba, ojciec oraz wyrażenie). Język idzie naprawdę do przodu i kogo może dziś wzruszyć wyższość materii drzewnej uciskanej przez osoby fizyczne nad rozdzielaniem forsownym materii tkanej o zaawansowanym wieku przedmiotu. Na pewno nie mnie. Mam szczerą nadzieję językowo utrzymać się na powierzchni jeszcze przez jakiś ładny kawałek czasu, choć coraz bardziej kuszącą wydaje się raczej taka opcja: mieć wyrobiony własny styl (trochę mam, gadania przynajmniej), ale w poszerzonym zakresie. Bardzo poszerzonym. Na przykład o cały jeden język. Gdybym po angielsku gadała tak swobodnie jak po polsku (prostsze czasem niż oddychanie, czasem zaś trudniejsze od wspięcia się na dajmy takie Rysy, bo bądźmy realistami gdy mówimy o mojej kondycji fizycznej oraz zdrowiu – nie muszę deklarować niemożności wspięcia się na Everest, gdy przewyższają mnie także nasze swojskie Rysy), to moje życie pisarskie wyglądałoby pewnie dużo inaczej. A może nie? A może to tylko kwestia upartości?

Jak dotąd w tym miesiącu napisałam tę paskową miniaturkę, o której wspominałam w poprzednim wpisie, a która zaczęła zataczać zaskakująco szerokie kręgi po Tumblrze jak na kawałek takiej prozy. Może dlatego, że jest śmieszna? I krótka. I z filmikiem. Ogólnie to delight. Najbardziej oczywiście ucieszyłam się z komentarzy w tagach, mówiących o tym, że jest hilarious, i że a wild journey, co jest memem samym w sobie. No kurczę, ja uwielbiam stroszyć piórka i prężyć się przed zachwyconą publicznością, taka jest prawda. To mnie łączy z Hanzo, jak wiele innych rzeczy. Ach, Hanzo i McCree, cóż to za wspaniałe postaci. Mam nadzieję, że nie przejdą mi tak prędko, bo ich uwielbiam. Ale jeśli chodzi o pisanie – serio, teraz jak o tym myślę, to chyba na prawdę jest nie tyle kwestia konsekwencji, co właśnie uporu. Konsekwencję to można realizować przy uprawianiu odkurzania lub zmywania naczyń – generalnie czynności, w których wykonanie nie muszę zanadto wkładać serca. Jeśli o pisanie chodzi zaś... Tu już bym polemizowała. Z jednej strony mówi się tyle, że przecież to właśnie to, nie żadna wena są potrzebne i poniekąd ja się z tym zgadzam, natomiast nie sposób mi wyobrazić sobie pisania „ot tak” rzeczy naukowych, które wymagają bardzo konkretnego przygotowania (do którego można użyć, jak najbardziej, konsekwencji). Pisanie takie samo w sobie wymaga natomiast włożenia pewnych emocji w tę konsekwencję, stworzenia uporu. Motywowanego /czymkolwiek/ właśnie, a nie wyłącznie samodyscypliną i siłą nawyku tudzież realizowania zadania w celu konieczności przeżycia.
 
Kurczę, chyba muszę odkryć jakie sfery tworzą we mnie upór.
A że takie są, jestem pewna.
(Dowodem wiele sytuacji, które sobie przypominam, a które wywołały we mnie zajęcie postawy lub wyrażenie sprzeciwu, podczas gdy moja normalna moralność doradza raczej rozwiązania rodem z rad Arona Burra z „Hamiltona”, czyli talk less, smile more / don't let them know what you're against or what you're for, czyli oportunizm i pewną giętkość owego moralnego kręgosłupa. Ale pewne kwestie we mnie, jak się okazuje ku memu zdziwieniu raz na jakiś czas, negocjacji we mnie nie podlegają. Przedziwne, lecz sprawdzone empirycznie.)
pickyperkypenguin: (Default)
2019-03-12 12:54 pm
Entry tags:

Seksowne odpinanie paska z nożem w tle

Pierwszy w tym roku udany zryw pisarski w ramach projektu na 2019! Zamierzałam w lutym napisać coś na Femslash February, ale zupełnie nie wyszło. Teraz jednak - jeden głupi filmik na Youtubie, i proszę!

Filmik przedstawia robienie klamry do paska z nożem, takim, żeby się w tym pasku chował. Poza drobną uwagą, że na miejscu artysty zeszyłabym tę pochewkę ze skóry, a nie tylko skleiła, to bardzo fajny pomysł, choć mam wrażenie, że może niepraktyczny. Trochę bym się bała, że się dźgnę w żołądek. Temu, oraz niespodziewanemu faktowi, że na widok sekwencji odpinania paska w intro (które obejrzałam na końcu, przewinęłam sobie, żeby nie spoilerować rezultatu) moje libido zrobiło takie małe 'oooo...' (moje libido ostatnio w ogóle wynurzyło się jakby z otchłani niebytu, robiąc coś w rodzaju odtworzenia tej sceny z animacji robionej przez 20th Century Fox: 'Babciu, to ja...! Twoja wnuczka, Anastazja...!', ale to na marginesie), dałam wyraz pisząc miniaturkę mchanzo. Tutaj do przeczytania.

Jestem absolutnie rozbawiona pomysłem, że Hanzo już się roją wizję wolnej miłości na świeżym powietrzu, podczas gdy McCree chciał z pomocą gadżetu, który kiedyś dostał w prezencie, pokrajać kiełbasę. No, bo jak się nie śmiać.

(To się w ogóle wzięło z tego, że ten filmik to miał muzykę i niektóre sekwencje zwłaszcza przezabawnie nie-sugestywne, a zmontowane jak porno. Na przykład drut (śruba?) wsuwający się i wysuwający z metalowej pętelki z muzyką, która brzmiała jakby stała gdzieś pomiędzy soundtrackiem do porno a pierwszymi taktami Careless Whisper i nie mogła się zdecydować w którą stronę ruszyć. Lawina skojarzeń ruszyła, a ja nie mogłam się przestać śmiać, mimo że tak w ogóle to był bardzo piękny, medytacyjny, jeśli dobrze rozumiem intencję i profil, filmik.)
pickyperkypenguin: (Default)
2019-03-03 01:55 pm
Entry tags:

No swear March

Z moich ostatnich rozmów z ludźmi innymi niż moja matka płynie refleksja, że może by jednak sprawdzić, czy jeszcze potrafię. Z innymi niż moja matka, bo ona ma awersję absolutną i jej granice w kwestii przekleństw są dla mnie o tyle pokoleniowo reprezentatywne, o ile kompletnie bezużyteczne. Ale z innych, cóż, dostaję pewien feedback albo i moja własna wrażliwość się zmienia. 

Może by eksperyment, wniosek mój. Slangiem moich ziomków z niegdysiejszego czelendża kolegi, w ramach którego ów miał w liceum nie wziąć kropli do ust cały miesiąc, oraz pokłosiem reklamy  może by tak podjąć wyzwanie aktimela? Dry January nie dla mnie (zrobiłam w zeszłym roku, choć o akcji albo jeszcze nie było słychać, albo nie miałam o niej pojęcia  robiłam z powodów osobistych), ale jakby tak No Swear March?

Mam wrażenie, że to może ubogacić moją duszę w tym sensie, że na pewno poprawi moją znajomość synonimów. Już się łapię na tym (dziś, kiedy wypróbowuję ideę), że resortuję najczęściej do początku słowa i chrząknięcia kończącego. Jest to jakieś wyjście, choć może nie najbardziej twórcze. A mogłabym spróbować się wysilić.

Kto wie, co mi z tego wyjdzie, kto wie. Może warto sprawdzić.
pickyperkypenguin: (Default)
2019-03-01 12:09 am
Entry tags:

Podsumowanie lutego

Uzupełnione również o pozycje niewymienione wcześniej, z ostatnich kilku dni:
 
Przeczytane książki:
  1.     Cat Sebastian, The Soldier’s Scoundrel
  2.     Cat Sebastian, The Laurence Brown Affair
  3.     Cat Sebastian, The Ruin of a Rake
  4.     KJ Charles, The Henchman of Zenda
  5.     Elin Gregory, On a Lee Shore
  6.     Mackenzi Lee, The Gentleman’s Guide to Vice and Virtue
 
Obejrzane filmy
  1.     Kung Fu Panda (2008)
  2.     Kung Fu Panda 2 (2011)
  3.     Kung Fu Panda 3 (2016)
 
Obejrzane seriale:
  1.     The Umbrella Academy (2019)
  2.     Derry Girls (2018)
  3.     Sex Education (2019)
 
Kuchenne wyroby:
  1.     Ciasto, co do którego już nie pamiętam jak smakowało
  2.     Kimchi – około 6 litrów
  3.     Wstępny etap sosu sriracha
  4.    Kwas imbirowo-kurkumowy – nie sfermentował? (kiedy próbowałam go niedawno miał zdecydowanie mało kwaśny smak, był raczej słodki i słony – spróbować poprawić)
  5.    Dwie blachy drożdżówek – eksperyment z mąką kokosową pół na pół i dodatkiem lnu, nie powtarzać
  6.    Chlebek kokosowy – w rzeczywistości mocno jajeczny biszkopt na mące kokosowej, być może z mniejszą ilością soli byłby bardziej zjadliwy

pickyperkypenguin: (Default)
2019-02-22 03:39 pm

Czyli Poznań zmienia nazwę na Hobbiton

O jezu, wyję, wyję, wyję ze śmiechu. Co za cudo!

Jak Małgorzata Musierowicz napisałaby Władcę Pierścieni J.R.R Tolkiena

Tam jest wszystko - i kędziory hobbitów, i figlarne iskierki w oczach Gimliego, i Aragorn odgadujący machinalnie że Seneka, i Gandalf jako Ignacy, i piękności takie jak Na Jowisza, ten krasnolud przekracza wszystkie granice tupetu!... Plus Gimli/Legolas robi się nawet bardziej homoerotyczne niż w oryginalnym tekście, podobnież węszę Frodo/Boromir. I te zdrobnienia, Legolasieńku...! O mamulu, o rany rety, chyba się zapłaczę. Boromir, posępny dryblas o barach atlety i oczach spaniela to chyba najlepszy opis Boromira jaki w życiu widziałam. Najgorsze jest to, że to wszystko wygląda tak kanonicznie. Płaczę, boże, jakie to jest śmieszne.
pickyperkypenguin: (Default)
2019-02-21 11:26 pm

Dlaczego litoterapia działa?

Zadaję sobie to pytanie odkąd nabyłam ostatnio w relatywnie okazyjnych cenach (jak na prawdziwe kamienie półszlachetne; facet który prowadzi sklep deklaruje, że jest z wykształcenia geologiem, pozwoliłam sobie więc zaufać jego opinii minimalnie bardziej niż dowolnemu allegrowiczowi/ebayowcowi, zwłaszcza że dostarcza pomoce dydaktyczne dla szkół) trzy kamienie – bawole oko, jaspis i tygrysie oko. Wszystkie w kolorach ziemi, choć może bardziej takiej spod znaku Dakar niż Paryż, że tak ujmę tę paletę.

Każde z nich podoba mi się niezmiernie, ale chyba najbardziej zakochana jestem w bawolim oku - oszlifowanym na kształt łzy gładkim kaboszonie z przewierconym tunelikiem w poprzek, zamiast dziurką u góry – więc rzemień, z którym przyszedł w komplecie, przechodzi przez sam kamień, tak, że wydaje się niemal jakby ten wisiał w powietrzu, niezaczepiony o nic. Bawole oko mieni się dyskretnie ciemnymi kolorami – krwawą czerwienią, bardziej żylną niż tętniczą, czernią (czyżby to nitki turmalinu?), brązem i złotem. Jest jak łza dawnego bóstwa, które spacerowało po lasach, preriach i górach, nie niepokojone przez wiele lat – aż zobaczyło krzywdy, które wyrządzono jego ludowi. Wtedy uroniło łzę, która spłynęła w dół, do wnętrza ziemi, choć nigdy w nią nie wsiąkła, i odeszło. Tak się czuję, gdy patrzę na ten kamień, obracam go w palcach i czuję jego gładki ciężar, ciepło pochodzące od mojego rozgrzanego ciała – wisi mi w okolicach mostka, nisko – choć mam wrażenie, jakby emanował nim sam z siebie. Czuję się z nim stabilniejsza, uspokojona. Jakbym nabierała pewności, że rzeczywiście mogę tyle, ile mogę.

Drugi kamień to czerwony jaspis, uformowany w kształcie zęba smoka – kieł, zawieszony w bardzo ładnej oprawie. Jakby boski kowal wykuł kratę do kominka dla boskiego smoka, który czasem bawi się, przychodząc do małego synka cesarza, przyszłego Syna Niebios, udając ognistego psa, zwijąjąc się w kłębek w głębi paleniska, jak wierny ogar w stopach łóżka swego pana. To wyraz przyjaźni i czułości, jakim darzy małego księcia. To potężne stworzenie, Pan Ognia i Niebios, większe niż życie – a jednak ulega życzeniom dziecka i czuwa nad jego strachem, by ten nie stał się zbyt wielki.
Kiedy noszę ten kamień na szyi, wydaje się, jakbym miała mieć szczęście – albo unieść całą wiedzę cesarskich urzędników. Jest ich w końcu tak wielu, że poradzą sobie z każdą jej ilością.

Tygrysie oko, to kamień, który miał mi służyć jako wahadełko. Niestety, parę sekund po tym jak wypakowałam go z pudełeczka i podniosłam, upadł mi na podłogę – i ułamał mu się czubek. Odkruszył, odprysnął – trudno to nazwać, ale zostawił po sobie ostre, poszarpane krawędzie i brak możliwości przyklejenia tego na nowo. Podobno dałoby się wyszlifować w tych sześciu płaszczyznach od nowa albo dorobić czubek z żywicy (i oszlifować na kształt), ale podobno koszt robocizny wyniósłby drugie tyle co samo wahadełko, więc w tonie głosu sprzedawcy, który słyszałam, gdy zadzwoniłam by zapytać o radę, usłyszałam wyraźne „kurczę, chyba się pani nie opłaca”. Szkoda, szkoda, bardzo mi szkoda. Podobno miało być bardzo praktyczne i przynosić stabilizację – ale teraz trochę boję się z nim cokolwiek robić, bo może a nuż, kierując się regułami magii sympatycznej (praktycznymi w takich sprawach) przestanie działać (to mniej kiepska wersja) albo nawet zacznie oddziaływać odwrotnie? (Co bardziej niepokojące i zdecydowanie niepożądane, biorąc pod uwagę z jaką intencją je kupowałam). Żal więc, że to, co miało przynosić uziemienie, samo zostało nieelegancko uziemione. Jeżeli ktoś ma jakiś pomysł jak je naprawić bez szkody dla spirytualnych aspektów, moje uszy są otwarte. Nie bardzo dlatego chcę tej wersji z żywicą, choć byłaby elegantsza – w końcu to teoretycznie działa jak różdżka, koncentruje moc w czubku, kto więc wie jak działałaby ta magiczna elektryczność i jej siła? Czy wystarczałaby do „zamknięcia obwodu baterii”?

Kiedy mówię o tym wszystkim, zawsze w głowie symultanicznie włącza mi się (jak w każdej sprawie ezoterycznego pokroju) drugie moje podejście do sprawy. W tym konkretnym przypadku polega ono na odtwarzaniu się w kółko w mojej głowie pratchettowskiej przyśpiewki „Laska maga ma na czubku gałkę, gdy mag ją ściska to moc z niej tryska...” (przy słowie różdżka, w różdżki zresztą nie bardzo wierzę, chyba że pojmiemy je jako przyrząd wskazujący) oraz na prostej recepcie, która obrazuje się w odpowiedzi na pytanie „Jakie kamienie (pół)szlachetne są najlepsze do odczyniania uroków/magicznych rytuałów”, na które osoba pytająca otrzymała odpowiedź z grubsza zasadzającą się na stwierdzeniu, że jak weźmiesz taki kwarc i piźniesz nim w stronę tego, co cię zauroczył... To na pewno mu przejdzie i tobie też. Wszystko co ma przejść, przejdzie, czasem może nawet permanentnie. I powiem szczerze, że chyba to ostatnie właśnie najbardziej do mnie trafia, kiedy próbuję sobie odpowiedzieć, dlaczego litoterapia działa (w ograniczonym zakresie, oczywiście). Cóż, duży kamień dużo pamięta. Wielka w nim pamięć, to i wielka moc, wielka wola. Dodać wielka siła, równa się fantastycznie podbite oko – i wtedy już nikt nie ma pretensji, a i rachunki można wyrównać jak człowiek.
pickyperkypenguin: (Default)
2019-02-21 09:47 pm
Entry tags:

Stan książek (ciąg dalszy) oraz seriali na luty

Nawet nie chcę myśleć o tym ile przeczytałam w lutym, a przede wszystkim czego – niestety, nie tego, co powinnam była (hint: literatura naukowa kurzyła się w cichym smutku). Na ten moment kolejne dwie pozycje: On a Lee Shore Elin Gregory i The Gentleman's Guide to Vice and Virtue Mackenzi Lee. Znów historyczne romanse gejowskie, pierwszy piracki, drugi dandysowaty, ale piraci mignęli w tle. Pierwszy oceniłabym chyba wyżej niż drugi, bo była to bardziej kompleksowa opowieść z większą ilością bohaterów, w których losy można było emocjonalnie zajrzeć –natomiast drugi czytało mi się trochę jak amerykański serial, w którym wydarzenia rysuje się odpowiednio grubą kreską, co by czytelnik/widz na pewno zrozumiał. Nie daj boże jeszcze się będzie musiał domyślać.

A On a Lee Shore było uroczym romansem pirackim, który, wyobrażam sobie, był taki, jak ja chciałabym, aby serial Black Sails był. Choć podobno i Black Sails mają wątek queerowy, ale na moje oko po pierwszych dwóch odcinkach (dawno temu, w zeszłym roku gdzieś) było tam za dużo dark-gritty-plot i trochę mało mnie wciągnęło, nie chciało mi się czekać na to tak długo. Mimo że James Flint taki pięky i Percy z Merlina (przepraszam, Tom Hopper, ale on już na zawsze zostanie dla mnie Percivalem, nawet teraz, gdy grał w The Umbrella Academy) byli tam, i w ogóle zapowiadało się fajnie. W każdym razie, a good read.

O, zapomniałabym, zbingewatchowałam dwa seriale, wspomniane The Umbrella Academy i Derry Girls. Ten ostatni dziś, pierwszy sezon w całości (czy jest drugi?).

Co do TUA to prawdę powiedziawszy mam bardzo mieszane uczucia. Postać Klausa, którą kocha cały Tumblr, jest bardzo napisana w manierę manic pixie dream gay i raczej robi mi to chyba dokładnie odwrotnie niż w założeniu powinno. Mimo że magnificent queer (plus tysiąc za gender-benderowy ubiór i makijaż jako stałe wyposażenie, silna energia disaster bi [gay??? no idea, a może po prostu nie pamiętam]), to jednak był tak nieznośny (przepraszam, ale postacie takie jak on doprowadzają mnie do szału, bo niestety ludzie tego typu irl też często doprowadzają mnie do szału), że nie bardzo dało się wczuwać. Niby plus za PTSD i akuratny, z tego co słyszałam, obraz uzależnienia, ale z drugiej – on jest jak taka kolekcja motywów, które nawet do siebie pasują, ale niewiele mi robią.

To samo z całą resztą, tbh. Wszyscy byli tam jacyś tacy papierowi, rodzeństwo Hargreevesów – czy Luther, czy Alisson, czy cholerny Diego, czy nawet nieszczęsna Vanya (przepraszam, ale jak każdemu CEE Wania kojarzy mi się ze zdrobnieniem od imienia męskiego, wujek Wania i wujek Stiopa) z jednej strony rozpaczliwie próbowali dać się lubić, z drugiej w żadnym momencie nie byłam w stanie się dać porwać, bo co rusz wyskakiwały jakieś głupoty.

Moim zdaniem jak już się scenarzyści/reżyser nastawiali na portret psychologiczny, to mogli dać trochę większe pole do popisu Vanyi i jej umiejętności ocenienia czy facet, który po drugiej randce wkrada jej się do domu (nawet „tylko po to, aby zostawić kwiaty”) jest rzeczywiście godny zaufania. Serio, no zabrakło im w takich momentach, gdzie aż się prosi o komentarz:„tak dobrze żarło i zdechło”.

Na przykład:

Cały ten szoł z cofaniem czasu, kiedy wszyscy dostali emotional resolution. Nie wiem, być może konsekwencja adaptacji fabuły komiksu? Nie mam pojęcia, nie czytałam, ale wypadło absolutnie płasko, w sensie jakby ktoś wręczył cukierka a potem powiedział „A wiesz, jednak nie, oddaj”.

Wątek wiejący, ziejący i powiewający incestem. No niestety, tak odbierałam ten romans między Lutherem a Alisson. Jakby, rozumiem że może i nie biologiczni, ale jednak, hm, zupełnie nie było to sproblematyzowane  poza jedynym momentem acknowledgement, kiedy Vanya powiedziała Alisson, że się domyślała, że coś było na rzeczy.

Fabuła sypała się w szwach, postaci były zwykle nieznośne, choć miały swoje momenty (np Diego zrobił się minimalnie bardziej znośny pod sam koniec, najbardziej mi się chyba podobała jego relacja z Klausem), a czasami miałam wrażenie, że scenarzyści próbowali by te momenty się pojawiły, ale ni cholery nie dawało się jednak nikigo kupić. Np. Hazel i jego urocza kelnerka. No, kompletnie mnie nie ruszył, tak samo Cha-Cha, która wkurzała mnie niemożebnie, choć przecież jako heroska (wiem, że się mówi heroina, watch me ignore it) filmu akcji zachwyciłaby mnie do spodu. Znów, odnoszę wrażenie, że to wszystko po prostu nie trzymało się kupy. Nie było bezszwowe. Nie byłam w stanie ani na chwilę zapomnieć, że są to napisane postacie.

Zupełnie inaczej u Derry Girls. Ach Lisa McGee! Nie znałam cię wcześniej, kobito, ale ci się ten serial udał. Urocza komediowa sprawa na tle całkiem poważnych wydarzeń historycznych, a jednak zwykłe życie tak bardzo wychodziło na pierwszy plan. Co absolutnie zachwycające, tym bardziej, że nikt tam nie był politycznie zaangażowany. Rodzina Erin i cała reszta miasteczka (London)Derry musiała po prostu radzić sobie z rzeczywistością czasów, w jakie ich wrzucono, i dało się to absolutnie przedstawić komediowo.

Jedyna postać, która doprowadzała mnie do szału, to ojciec matki Erin, którego prawdopodobnie na miejscu Gerry'ego już dawno zadusiłabym na miejscu. Mikroagresje jakie prezentował, a które były czynione punktem komediowym, były jak wyjęte z żartów o złych teściowych. Miałam ochotę zagryzać zęby i drzeć się, że mężczyźni są koszmarni i bezużyteczni. Ale potem na ekranie pojawiali się Gerry albo James i już wszystko było w porządku, uroczy chłopcy.

O, to było wspaniałe - takie mnóstwo kobiet! Dawno nie widziałam, żeby tak wiele było głównych postaci kobiecych, a wszystkie super. Siostra Michael absolutnie skradła mi serce i rechotałam za każdym razem, jak pojawiała się na ekranie. Podobnie ciotka Sarah, cudowne stworzenie, podegrane pod nutę, mam wrażenie, Rose z Co ludzie powiedzą?, ale z poetyckim/nieżyciowym twistem (plus te karty tarota! ach, ja chyba naprawdę jestem spaczona).

W ogóle, różnorodność charakterów tych kobiet była wspaniała, np. Orla? Zestawiona z Erin i tym jak się traktuje ją i jej matkę? Cudne. I świetne, że przedstawione to było jako sympatia i lekkie politowanie, ale generalne zrozumienie dla nich, niż wściekłość „tych racjonalnych” na „te nieracjonalne”. Brak nastawiania kobiet przeciwko sobie, zamiast tego normalne relacje rodzicielsko-dziecięce i międzynastolatkowe - o, jakie to były super nastolatki! Dziecinne, popisujące się, naiwne - tak bardzo brakowało mi tych cech pokazywanych na ekranie z takim wdziękiem. 

Tak, Derry Girls zdecydowanie spełniło swoje zadanie, jakim było bycie miłą komedią - choć tak jak się zastanawiałam, to gdyby tylko choć na chwilę przestać się śmiać i spojrzeć z poważnej perspektywy na to, co oni tam wyprawiają, to jest to fantastyczny punkt wyjściowy do koszmarnie angsty fanfików.

Ciekawa jestem czy za parę dni też będę miała o tym takie dobre zdanie (pewnie bardziej koherentne, ale kto by o to dbał), ale jak na razie naprawdę mi się podobało. Wątek queerowy, który tam się pojawił, też rozegrany był bardzo niesztampowo i kudos mu za to, pięć dych w propsie idzie dla wszystkich odpowiedzialnych. 
pickyperkypenguin: (Default)
2019-02-20 01:30 pm

„Bazgroły i ogryzki”

Dawno temu miałam pomysł, żeby mieć sidebloga na tumblrze (gdzie się głównie szlajam, o tu, choć dużo rzadziej od tej pieprzonej czystki; wciąż czekam na ponowne otwarcie pillowfort). Wstawiłam tam faktycznie parę kawałków, ale generalnie idea jakoś zupełnie przestała mi działać. Wydaje mi się też, że z powodu ogólnej niewygody korzystania z takiej formy, nie mogłam się przestawić na ciągłe przeskakiwanie z bloga na blog i języka na język. Dreamwidth, widzę, sprawdza się do tego celu dużo lepiej  przede wszystkim jest osobno.

Pomyślałam więc, że chyba czas już zakopać tego trupka (choć nie wiem jeszcze czy go całkiem skasuję, może nie) i przenieść to co tam było tutaj, żeby miało swoje miejsce. A przy tym notatki te są świadectwem mojej dawnej „działalności” artystycznej, czy też raczej bardziej desperackich prób, by wyrzucić z siebie słowa i myśli, i spirytualne drżenie, które mnie od czasu do czasu napada. Dopada. Jak zwał, tak zwał.

No, w każdym razie, kilka kolejnych tekstów (tych oznaczonych datami w tytułach) napisane jest już dawno-dawno, więc nie liczy się do projektu na 2019. Umieszczone są pod historycznym tagiem „bazgroły i ogryzki”, choć powiem szczerze już tak ich bym nie nazwała. Są jakie są, ale dla mnie są ważne. W końcu cała ta heca to o to, by przestać się bać zostawiać po sobie jakiś ślad.
pickyperkypenguin: (Default)
2019-02-20 01:28 pm
Entry tags:

15 grudnia 2018; moje pojedynki z boskością trwają od zawsze

Szczerze mówiąc, dużo łatwiej byłoby mi z bogami krwawymi, mściwymi, litość znającymi tylko wedle swego kaprysu. Porządek przekupstwa i ofiary nie jest mi obcy, a moralność długu i przysługi – bliska. Dużo łatwiej z bóstwem być w relacjach biznesowych niż w jakiejkolwiek bliskości – ta należy się kapłankom, kapłanom – którzy od tego szaleją. Nie bez powodu to ci mniej święci spośród nich zajmowali się tym, by świątynia funkcjonowała. Blask boskości wypala oczy, jeśli patrzy się weń ze zbyt bliska – co im jednak po takiej wiedzy, gdy przestali już rozróżniać kształty zewnętrznego świata?
 
Rzymianie wiedzieli co robią, składając bogom ofiary na przebłaganie – uczciwa transakcja lepsza wydaje się niż prośba o przysługę – jaką przysługę w zamian możesz zrobić bogom?
 
Niewiele warta jest twoja wiara, prawdę powiedziawszy. Radzą sobie doskonale bez niej, wbrew temu co pisał Gaiman. Są po prostu silniejsi – to jest wyznacznik ich mocy.
 
Próżno faraon, car i cesarz sięgają po boskość, choć dysponują siłą – wszyscy wiedzą, że to fałsz. Bóstwa są nieubłagane i niezależne, nikt poza nimi nawzajem nic im nie uczyni. Związać bóstwo, wyrwać mu duszę? Rzecz śmiertelna, ale jeśli dokonana? Sam byłbyś już bogiem – i cóż to nowego, nowy bóg unicestwiający stare bóstwo?
 
Transcendencja to jedyna taka pułapka, paragraf 22 stosunków bosko-ludzkich – możesz stać tylko po jednej stronie. Jeżeli osiągniesz ludzki cel uzyskania boskości, nie jest on już twoim celem. Po cóż bogu jeszcze jedna boskość ponad tę, którą ma?
 
Syn stał się człowiekiem? I na cóż mu to było? Kto wie, czy rzeczywiście wrócił do domu Ojca. Prawdopodobniejsze wydaje się, że umarł i już go nie ma – a jeśli przetrwał, to chyba wędruje z Kainem, na wiecznej tułaczce, obdarzony bożą klątwą. Przemierzają razem pustkowia, oddzieleni od wszystkich, z uczciwości: nie przeszkadzaj, nie jesteś tu swój. Kain jeden wie jak to jest, być ocalonym wbrew woli. Syn jeden wie, jak to jest przebaczyć niemożliwe.
 
Oni – ani po tej, ani po tamtej stronie – są też i tacy. Nie ma dla nich miejsca w porządku świata, więc wykrawają sobie przestrzeń gdzie tylko mogą, wyciągają luźne nitki z tkaniny losu. Kroczą po niciach w paczworku, na zbiegach szwów stoją ich nie-domy. Dom noszą ze sobą, bo kto by ich przyjął pod swój dach?
pickyperkypenguin: (Default)
2019-02-20 01:28 pm
Entry tags:

24 kwietnia 2017

warto byś miała je w domu, schowane głęboko w szufladzie, zawinięte w trzy warstwy materiału - jedwab, bawełna, aksamit - ostrożnie unieruchomione, ale obecne. nie wiesz, kiedy będziesz musiała ich wezwać.
 
wzięte od przodków - najlepiej tobie przyjaznych, ale mogą być i obojętni, byle z rodu - zawieszone na krążku wyplecionym z wierzbowej witki i wiszące na mocnych niciach, pewnego dnia będziesz musiała wynieść ostrożnie na ganek. nie pozwól by zadzwoniły zanim przekroczysz próg.
 
pozwól za to, kiedy już będziesz stała na deskach ganku, by poruszone przypadkowym wiatrem wybrzmiały swoją dziwną, klekoczącą, suchą melodią.
 
pamiętaj by zawiesić nad odrzwiami lampę, tak by krąg światła obejmował cały ganek, ale nie wylał się za zewnętrzny próg. pozwól twemu światu zatrzymać się na linii drewnianego pomostu. lepiej, aby nie było widać ich zbyt dokładnie, kiedy przyjdą.
 
rozmów się z nimi - zapytaj o co musisz, a na koniec odpraw, mówiąc ‘dziękuję za wasze rady, a teraz wróćcie, skąd przyszliście’. bądź stanowcza. nie zostawiaj rzeczy przypadkowi - to przypadek ich tu przywiódł. niech wiedzą co mają robić. to lepiej i dla nich - nie możesz pozwolić na to, by odchodząc, zagubili się, bo zapomnieli skąd przybyli.
 
kiedy będą odchodzili, patrz uważnie. nie odwracaj się plecami, zanim nie znikną. potem na wszelki wypadek zrób znak krzyża, po katolicku i prawosławnie. to nie twój znak, ale znak wielu - używała go twoja babcia, więc masz sentyment.
 
gdy będziesz pewna, że odeszli, owiń dzwonki dokładnie, kość po kości, i zabierz lampę znad drzwi. zamknij dom dokładnie i schowaj zawiniątko głęboko.
 
na drugi dzień nie rób nic w ogródku. daj ziemi odpocząć, bo za twoją sprawą musiała wczoraj wytrzymać na powierzchni ciężar, który zwykle szybko połyka.
 
obejrzyj suchą kępę trawy, odbitą dokładnie w kształcie par stóp, dziwnie wielkich - może dlatego, że stali tam tak długo. kolejne ślady są już mniejsze, aż w końcu urywają się w połowie trawnika. nie chodź tamtędy. omijaj to miejsce przed zewnętrznym progiem aż trawa odrośnie.
 
pozwól odpocząć ziemi i sobie, zregeneruj siły - bo nigdy nie wiadomo, kiedy znów będziesz musiała ich wezwać.