pickyperkypenguin: (Default)
[personal profile] pickyperkypenguin
Jak dotąd w lutym zrobiłam jeden garnek (ten smuklejszy, udekorowany malowanymi, wypukłymi kwiatami ogórka; 4,5 l) oraz trzy słoiki (duże) kimchi, a przy okazji chowania słoików do lodówki odkryłam, że uchowało mi się jakieś stare pół słoika kimchi, takiego chyba które było już wtedy dlugo fermentowane, a teraz to by mogło pewnie utrzymać mumię bagienną w nienagannym stanie. Będzie trzeba z nim coś zrobić. Znając życie, to pewnie jakąś zupę.

Nastawiłam eksperymentalnie na sos sriracha i powiem szczerze, że jestem bardzo ciekawa co z tego wyjdzie. Oczywiście zrobiłam go trochę po swojemu, bo jeden pomidor już-już czyhał, żeby się psuć (dodałam' marnować się nie może). A tak to sterta papryczek chili oraz pół główki czosnku, bo dlaczego by nie. Jutro, pojutrze zobaczymy co z tego wyjdzie. Dodałam startera z mojego parodniowego (ale już ładnie sfermentowanego) kimchi, więc powinno być wszystko w porządku.

A propos starterów, to mam jeszcze trzy czwarte ostatniej kiszonej cytryny zanurzonej w połowie słoika soku, więc jak znalazł do kolejnego wynalazku, który usiłuje wypróbować – kwasu imbirowo-kurkumowego. Podobno należy te dwie rzeczy plus miód połączyć i zaprawić tym lactobacillusem co się go akurat ma pod ręką i ma wyjść z niesamowitą korzyścią dla zdrowia. Chcę wierzyć. Na pewno wierzę za to w moją własną miksturę imbirową (ostatnio wzbogaconą z ciekawości o kurkumę), bo ona akurat się sprawdza. Więc jeżeli ten kwas będzie robił takie fantastyczne rzeczy na żołądku jak sok z kapusty kiszonej, to zasadniczo warto. Btw, świetny na kaca jest. Ogólnie, kiszone na kaca to cudo. Pomaga wyczyścić organizm jak miotłą ze wszystkich głupot, które postanowiło się do niego wpakować.

Wracając jednak do imbiru – jeżeli już jestem przy mojej miksturze, to równie dobrze mogę podać przepis: korzeń imbiru wyszorowany szczoteczką (tak samo kurkuma, jeśli się chce użyć) i posiekany w cienkie plastry ułożyć gęsto w kubku na dnie – ma być go dużo. Zalać dwiema-trzema łyżkami wódki, spirytusu czy czego tam. Jeśli dzień ciężki, to można zalać większą ilością. Odczekać aż odpuści (imbir, nie nasza umęczona dusza). Zalać wrzątkiem i odczekać aż ostygnie na tyle, żeby można było dodać sporo miodu i soku z cytryny tak, by nie wyparowały z nich witamina C i inne miłe rzeczy. Można odcedzić przez sitko kawałki imbiru i kurkumy, żeby można było pić zanim całkiem wystygnie – albo jeśli się pragnie, by chora matka wypiła to duszkiem (w jej wersji po parę łyków w odstępach czasu tak niewielkich jak pół godziny). Ale można też cedzić przez zęby, różnicy w skuteczności brak. Miksturka ta jest oszałamiająco antybakteryjna, rozgrzewająca jak cholera, przeganiająca przeziębienia i podbijająca wam doszę pitta (ale że korzeń świeży, to nie aż tak strasznie pitta jak suszony. Jak potrzebujecie uspokoić sobie vata czy kapha, to będzie jak znalazł). 

Konkludując, jestem w stanie uwierzyć w kwas imbirowy, biorąc pod uwagę jak działa jego naparowy kuzyn. Składniki w zasadzie dokładnie te same (prócz alkoholu i soku z cytryny, miód występuje w obu, ale z cytryn to tu będę miała akurat starter). Jeżeli o te kiszone cytryny chodzi, to są już mocno-mocno zakiszone, nastawiłam je chyba jakoś na początku grudnia zeszłego roku czy coś takiego. No, ale one to zanim w ogóle zaczną fermentować mija miesiąc. Są super w roladach mięsnych, wyszła mi z nimi rewelacyjna karkówka, przepyszna absolutnie. Dobrze sprawdzają się w zupach i sałatkach (te pierwsze jadam z trzydzieści razy częściej niż te drugie, więc nie będę udawać tu eksperta), zakładam, że wszędzie tam gdzie sprawdziłyby się normalnie cytryny – i w paru miejscach, gdzie bym ich normalnie pewnie nie dodała, np. pomidorowej. Są super, tylko bardzo intensywne w smaku i generalnie tak szybko to się ich nie przeje. 

W szafie wciąż stoi nastawiona w – listopadzie? jakoś tak – nalewka pigwowa. Osiągnęła już przepiękny, bursztynowy kolor. Wygląda prawie jak whisky, jak się kto dobrze nie przyjrzy. Ale jest sto razy smaczniejsza, zakładam, niż ten płyn borygo co wali dębem. Muszę ją odcedzić z owoców i przelać wreszcie do butelek – będzie pięknie na prezent. Tylko butelki mam, cholera, brzydkie jak oblicze smoka na ciężkim kacu siarkowym. To może być z tym gorzej. Ale smaku tego mojego eksperymentu to jestem bardzo ciekawa – jeszcze nie spróbowałam, ale już antycypuję rewelację, bo czemu nie.

Z tym ostatnim to w ogóle jest ciekawa sprawa. Kuchnia to chyba jedyne miejsce, gdzie mi generalnie nie zależy, bo nikt ode mnie niczego nie oczekuje, a rodzina i tak zazwyczaj nie lubi tego co ja ugotuję, bo im smaki nie odpowiadają, jako że nie przypominają swojskich ziemniaków w sosie pieczeniowym albo, na odwyrtkę, sernika lub jogurtu. Więc sobie spokojnie gotuję, kiszę, generalnie robię co chcę i mam świetną zabawę, i jeszcze spodziewam się dobrych wyników. Bo tak ogólnie to smaczne są zwykle te rzeczy które przygotowuję, tylko albo za ostre albo zbyt nieznajome, by się testerzy pierwszej linii nimi zachwycali. Poza tym, jest smacznie. Z tej racji jedyne czego mi szkoda, jak coś spieprzę, to tylko składników. Tak nie robi mi ujmy na honorze, co jest doprawdy katartyczną prawie odmianą od moich normalnych zachowań.

Tak sobie w takich chwilach myślę, że bycie leśną wiedźmą by mi całkiem odpowiadało. Tarota stawiam, okadzić okadzę co potrzeba (jeszcze nigdy nie robiłam tego dla kogoś, ale jakby trzeba było, to bym się dobrze przygotowała i myślę że spokojnie dała radę), jeszcze się tylko nauczyć nastawiania kręgów i tradycyjnej medycyny chińskiej (w tym akupunktury!) i można otwierać warsztat. Z tymi miksturami i moją reputacją to jajka i dżemy na wymianę za usługi same by szły jakieś dwa wieki temu. Znajoma, kiedy jej o tym pomyśle napomknęłam, powiedziała, że bym również do kompletu powinna koniecznie posiadać sowy stodolne. Barn owls, tyto alba, czy też – po polsku prawidłowo chyba będzie – płomykówki zwyczajne. Na to się nawet piszę, syczałyby mi w stodole i wyciągały te swoje długie nogi i obracały koszmarnie te swoje okrągłe główki jak małe, białe diabły. Przerażające są, widziałam filmik na jutubie. Zakładając, że by mi moich potencjalnych kur nie straszyły, to absolutnie trzymałabym jako podniebne koty. Kota też bym pewnie miała.

Nie wiem, może i by mnie od tego szlag trafił. Jak i teraz, gdybym miała codziennie gotować czy kisić, to chyba nie dla mnie. Nie poszłam w końcu na kucharkę. Właściwie to nie wiem z jakiego powodu? Pewnie mi w życiu w głowie ta myśl nawet nie postała albo uległam propagandzie, że jest to less, a ja przecież nadają się do wyższych celów. Na razie te wyższe cele to mnie tak trochę wpędzają w kompleksy i depresję (i nerwicę, i bóle kolan, jak już przy tym jesteśmy), a może i kłamię teraz perfidnie i wiem, że to tak naprawdę zupełnie nie od tego. Na pewno dobrze jest mieć odskocznię. Od dawna dość miotam się jak tygrys w klatce, z którym się nikt nie bawi, i on niedługo zacznie dewastować swój wybieg i szarpać co się da. A może już jakiś czas temu zaczął. W każdym razie, mam nadzieję, że to kiszenie, siekanie, parzenie i cedzenie da tygrysowi jakąś rozrywkę i ta stymulacja pozwoli mu przestać złośliwie dostawać łyse placki na futrze.